Rok temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Wszystko się zmieniło, dostałam wszystko czego chciałam. Mam kochającego męża, idealną córeczkę, piękne mieszkanie, które mogę urządzać i czas by się tym wszystkim nacieszyć i zająć.
Gdyby ktoś mi powiedział, że w ciągu jednego roku tyle się zdarzy, miałabym poważny problem z uwierzeniem.
Ludzie narzekają na 2016, dla mnie okazał się chyba najlepszym, mimo że momentami było ciężko.
***
Postanowienia noworoczne:
- być jak najlepszą matką i żoną,
- znaleźć czas na naukę,
- więcej malować i pisać,
- nie zaniedbywać przyjaciół i bliskich,
- więcej się uśmiechać,
- wrócić do swojej wagi przedciążowej.
***
|Michael Bublé - Everything
***
Wszystkim moim czytelnikom życzę by spełniły się wasze wszystkie marzenia! Nawet te, o których nie wiecie i te które są głupie.
24.12.2016 zjedliśmy wcześniejszą kolację wigilijną i zostałam odstawiona do szpitala ze skurczami. Tak jak przewidziałam młoda urodziła się 25 grudnia, tak jak się obawiałam - przez cesarkę ze względów medycznych. Nie wygląda jak ziemniak, jest cała i zdrowa. Waży równe 3 kg. Urodziła się równo o 1:00.
Mam córkę. Jestem mamą. Jeszcze to do mnie dochodzi pomału.
Kmiś się w niej zakochał od pierwszego wejrzenia i teraz ona będzie najważniejszą kobietą jego życia. Myślałam, że będę zazdrosna, ale czułam tylko dumę i szczęście, no i zmęczenie i ból, ale to jakoś zeszło na drugi plan.
Tyle gadania, że się boi ją dotknąć, podnieść, a okazało się, że jest z nią świetny. Na noc musiał zostawić nas niestety, ale może przynajmniej się trochę wyśpi. Mi spanie nie bardzo wychodzi. Młoda podobno śpi jak aniołek. Urodziła się zmęczona, bo decyzja o cesarce została podjęta po godzinach skurczów i męki, załapałam się nawet na znieczulenie. Znieczulenie do porodu to jeden z lepszych wynalazków ludzkości. To powinien być standard w każdym szpitalu.
Dziś nie wytrzymałam. Rano obudziły mnie skurcze i wystraszyłam się, że zaraz zacznę rodzić. Stwierdziłam, że nie ma takiej opcji, że po moim trupie do tego syfu zostanie przyniesione moje maleństwo. I zanim jeszcze zjadłam śniadanie wzięłam się za skręcanie szafek, sprzątanie i wywalanie kartonów. Wpadły też na chwilkę mama z ciocią i skręciły łóżeczko młodej. Koło 17:00 skończyłam. Teraz jest czysto, przestrzenie, domowo. Już nie mieszkam w magazynie. Do takiego miejsca mogę przynieść dziecko i nawet je tu wychowywać i bawić.
Nie oznacza to, że nasz projekt 'mieszkanie' jest skończony. Jeszcze lustra muszę kupić, Kmiś ma się pobawić w dodatkowe oświetlenie, ostatnio wymyśliłam jak rozwiązać problem łóżeczka na antresoli (teraz stoi na dole) i trochę pracy będę musiała w to włożyć - rezultatami podzielę się jak skończę, jeszcze chciałabym jakieś dywaniki na górze, będzie trzeba zabezpieczyć schody i kontakty, powiesić zdjęcia i obrazy, udekorować to wszystko i powiesić zasłony.
Aha i zaczęłam nowy projekt 'newborn art'. Research zrobiony, pierwszy obraz gotowy, jeszcze ze 2-3 i też się podzielę.
Także jak widać odzyskałam trochę swojej energii, chociaż jednego dnia ze mnie tryska, a kolejnych kilka jestem leniwcem niezdolnym do wstaniaz kanapy.
|The Black Keys - Lonely Boy
W tym roku z łamiącym się sercem zgodziłam się na brak choinki ze względów praktycznych. Nie oznacza to wcale, że nie sprawiłam by nasze gniazdo wyglądało choć trochę świątecznie.
Porobiłam trochę dekoracji, kupiłam kilka gałązek choinkowych i jakoś muszę te święta przetrwać. Na szczęście babcie i rodzice mają duże choinki więc u nich się nawdycham zapachu świąt i napatrzę na ich magię. Bardziej ubolewam nad faktem, że z powodu braku dostępnej kasy w tym roku nie mogłam oddać się magii zakupów prezentów świątecznych i pakowania tychże. Za rok nadrobię to z nawiązką.
Wrzucam kilka zdjęć moich dekoracji :)
Nalodówkowa 'choinka'
Świeczniki z kolorowym piaskiem
Trochę lasu w postaci mchu
W tym roku postawiłam na połączenie zieleni z bielą i czerwienią. Urzekły mnie naturalne dekoracje z mchu i stwierdziłam, że też muszę takie zrobić.
***
Jestem gotowa na święta i jestem gotowa na dziecko, chociaż jakby urodziło się w styczniu to byłoby super.
***
Życzę wszystkim czytelnikom wesołych świąt spędzonych w świątecznej atmosferze wraz z bliskimi, kochanymi osobami, smacznego jedzenia, wymarzonych prezentów, przyjemnej pasterki i lekkiego kaca.
|Idina Menzel & Michael Bublé - Baby It's Cold Outside
Najłatwiejszy sposób by uniknąć rozczarowania to obniżyć oczekiwania i wyzbyć się nadziei. Wtedy łatwiej cieszyć się z małych rzeczy, łatwiej być pozytywnie zaskoczonym.
Umiesz liczyć? Licz na siebie. Z jednej strony nienawidzę prosić kogoś o pomoc w czymkolwiek, nienawidzę pokazywać słabości, z drugiej każdy z nas potrzebuje czasami trochę od drugiego człowieka.
***
Wczoraj pojechaliśmy do Ikei. Kiedy już wydawałoby się, że nic więcej się nie zmieści okazało się, że postaramy się wcisnąć jeszcze wielgachny regał na książki. Czarno to widzę.
Regał oczywiście jest super, przynajmniej ta część, którą Kmiś wczoraj dał radę skręcić, ale nie wiem czy nie sprawi, że się optycznie udusimy i fizycznie poobijamy wchodząc po schodach. Może dziś się okaże.
Także ten. Jakby ktoś potrzebował jakieś kartony to znów mamy ich pełno. Gdzie to można wywalać w takich ilościach? Może otworzę sklep z kartonami xD.
***
Młoda miała czas wyjścia do wczoraj, przez chwilę nawet myślałam, że wyjdzie w Ikei xD Od dziś mam zakaz rodzenia aż do stycznia. Czyli znając życie... usiądziemy do wigilijnej kolacji, wulkan wybuchnie i na pasterkę się nie załapię. To by dopiero były święta xD
Z tego co pamiętam kiedyś płakałam tylko na końcu. Dziś płakałam od pierwszej do ostatniej strony. A może źle pamiętam?
***
Worthless. I feel worthless again.
Znów coś nie poszło zgodnie z moim planem. Tym razem źle zmierzyłam ścianę i szafka mi nie chce wejść. A w końcu miało zacząć być prawie idealnie. Kilka cm dzieli mnie od planu. Gdyby tak trochę wygiąć ścianę... Teraz od nowa myślenie jak to zrobić żeby było znośnie... :/
Potrzebuję zmiany otoczenia. Na dłużej niż weekend. Chciałabym móc przez 5 min nie myśleć o kartonach, kurzu, przestrzeni, szafkach i tym gdzie wcisnę łóżeczko czy wózek.
To ja teraz. Nie wiadomo kiedy wybuchnę i jak. Trochę mnie to stresuje.
Oprócz oczywistego: 'czy odejdą mi wody i gdzie akurat będę?' jest jeszcze masa innych pytań np. 'czy ktoś będzie mógł mnie akurat zawieźć do szpitala?', ' czy wszystko będzie wg planu?', 'czy bardzo będzie bolało i czy zniosę to dzielnie czy zrobię z siebie idiotkę?', 'czy będzie fajna ekipa położnych i lekarzy', 'czy mój mąż będzie w stanie dać mi trochę oparcia i komfortu, czy będę chciała go wyrzucić i zostać sama? ', 'czy czegoś nie zapomnę?', 'czy będą mnie musieli naciąć i czy dobrze się będzie goiło?', 'a może będę musiała mieć cesarkę last minute', 'czy poradzę sobie z karmieniem i ze wszystkim innym? Chodziłam na zajęcia w szkole rodzenia i przeczytałam co chciałam przeczytać- w teorii jestem obkuta, zakupy zrobione, ciuszki wyprane, wyprawka czeka. ', 'czy będę w domu na święta i czy będzie z nami młoda?', czy, czy, czy...
Wczoraj w nocy miałam jakiś pojedynczy bolesny skurcz i wpadłam w panikę analizując siebie i swoje ciało. Później oczywiście przez kilka godzin nie spałam zastanawiając się jak i kiedy to będzie.
Wkurza mnie ta niewiedza i niemożność zaplanowania wszystkiego dokładnie.
Dziś byłam w kiosku kupić gazetę i sprzedawczyni 'profesjonalnym okiem' stwierdziła, że to już lada chwila, bo 'brzuch mam nisko'. Rozbawiło mnie to, nie powiem, zwłaszcza, że widziałam kobietę po raz pierwszy w życiu i właśnie wracałam od ginekologa i on nic takiego nie powiedział.
No nic. Jak każdy muszę czekać cierpliwie, aż młoda da mi znać, że już jest gotowa przywitać się ze światem.
Książka, która sprawia. że cały świat staje się syfiastym burdelem na kółkach. Czy naprawdę nie ma porządnych ludzi? Czy autor tak widzi świat? Czy to towarzystwo w jakim się obraca, czy w pewnym wieku, facetom odwala, a kobiety idiocieją jeszcze bardziej?
Opisy książki są różne, dla mnie to książka o zdradach, o tym, że każdy zdradza, że kobiety są słabe, a mężczyźni skurwiali i bez uczuć.
Some believe they tell us the future, some that it shows us what we are concerned about or just that it's our brain's way of analyzing and storing information but maybe there's more to it.
What if there's a dream that comes back over and over again or different dreams with the same theme or person involved that come at very specific times.
Sometimes I wonder if there's any metaphysical connection that forms when other ways of contact are impossible. I don't believe in anything I can't sense and even in many things I can sense I don't believe but believing vs. wondering and wishing are two different things.
Regret and wonder if we could've done more, if we could've tried harder, if we could've spend more time and effort...
Would it change anything?
Wouldn't it be cool if we could go back in time remembering what will happen and change the future-present? Or if we could know our options of the outcomes while making major decisions?
Maybe it would suck too if all of them would turn out to be shit. We'll never know but at least we can wonder and imagine.
In a way I love to dream and do things that are unavailable for me in this life but sometimes they make me realize how much I'm missing and how little there is that I can do about it.
Są takie rzeczy, które w głębi duszy po prostu wiemy. Nie chcemy w nie wierzyć, więc sobie tłumaczymy, że to nie tak, że to tylko przeczucie, a tak naprawdę to nawet nie przeczucie tylko czarne myśli. Żyjemy więc sobie spokojnie odsuwając na bok paranoje, trzymając je jak najbliżej końca pola widzenia, rozmazane więc nie tak realne.
I czekamy na nieuniknione. Zegar tyka coraz głośniej. Tętno jest coraz szybsze. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że już się nie wywiniemy. My jednak dalej uparcie trzymamy się wersji, że będzie dobrze, jest dobrze, nic się nie dzieje, a te czarne chmury to tylko na chwilkę.
Ile to razy już próbowałam przezwyciężyć przeznaczenie, zawsze z tym samym skutkiem.
A może ja specjalnie wybieram sobie złą drogę, zawsze krętą i przez las? Tylko dlaczego? Może to strach? Tylko przed czym? Przed rutyną? Rutyna nie jest taka zła. Przed byciem przeciętną? To mi chyba nie grozi. Przed samotnością? Człowiek jest najbardziej samotny wśród ludzi. Przed brakiem spełnienia? Czym jest spełnienie? Czy jest w ogóle możliwe? A może mi po prostu brakuje cierpliwości? Albo równowagi psychicznej? Czego mi brakuje, żeby móc być szczęśliwym człowiekiem na właściwej drodze w słoneczny dzień?
Bo widocznie są gdzieś normalne, fajne dziewczyny - bez wymagań, bez ograniczeń i bez głosu.
Dziękuję dobranoc.
###
A pokochać można kogo tylko się chce i kiedy się chce, szkoda tylko, że płci do kochania nie można wybrać.
Chociaż wszystko to i tak bez różnicy.
###
Czy tylko ja mam czasami wrażenie, że od zwariowania dzieli mnie tylko wola, że w każdej chwili mogłabym po prostu przestać być normalnym człowiekiem i zostać kompletnym świrem, psychopatą. Gdyby nie więzi i jakieś tam osiągnięcia to czy pozwoliłabym sobie na zostanie psychopatą?
Once upon a time in a reality far, far away (because universe is becoming too small) existed a soul lost in time that didn't exist.
The end.
It existed it's non-existence quite happily not thinking, not doing, not feeling - until one horrible day something unthinkable happened.
It got a body. A human body in our reality.
The beginning.
First It was just few cells but soon enough It got a heart beat, nerves, It could feel, hear, taste and see. But the horror was still to come. The life wasn't born yet.
There were vibrations and changes in light and some voices that didn't make any sense, that surrounded It. There were also some sounds that were rather regular and mostly predictable and those were more acceptable - bubbles, beats, murmurs... After some time It started to recognize some of the voices. There was one that was more prominent, closer, almost always there. The life felt its presence at all times, watching over.
Then there was also other voice that felt nice. It was more distant but it made the environment calm.
Sometimes some sudden noise, move or flash happened that made It shake its tiny little body but then at once the voice and soothing vibrations were appearing and it was all ok again.
The little life was discovering its surrounding and itself slowly, It was growing and developing very fast, unknowingly getting ready to what was to come. When It was finally comfortable in its new location something bad started happening again. The pressure was rising, the warm fluid that was its environment got flushed away and the hormones were shouting 'danger!'.
It lasted what seemed to be forever but as all things finally came to an end.
New beginning.
It was cold, bright, loud and smelly. The stimuli were everywhere and all tenths of times too strong. Everything seemed strange, scary and awful. Little body was squeezed for so long that every inch of it was hurting but now at least the pressure was gone.
And then from in between all these unknown stimuli something familiarish became to come to Its little senses. This voice that was present for so long, changed, louder but it was it. The smell. The warmth. This regular sound 'lub-dub lub-dub' so much quieter but it was familiar. Everything became a little better, just a little but for now it was enough.
It was exhausted and anxious. Good thing they gave It that soft thing to suck.
Oh, finally something good. Food.
'I deserve some food after all I've been through' - It would have thought if It new what 'deserve', 'food' and to 'be through' means; and then the sleep came.
Later it all became about getting to know things and learning to communicate Its needs to those two big funny people - 'mom' and 'dad'. Very frustrating. They seem ok but at times they don't get anything.
Sometimes it just didn't want to be alone, or was tired and they would just give it the boob. Boob was great and all but it didn't solve everything.
And one day it all started to make more sense. Those sounds are more complicated. It's some kind of kode. 'Um' means 'food'.
That's a start.
Then the life happened.
It started to think of some goals and accomplish them.
It started to try new things and experience new sensations.
It kept discovering the world.
It even brought a life of its own from the other reality.
Then after many, many, many, few years It died happily ever after.
The end.
Or is it the new beginning of more comfortable state of not existing?
One day we'll all get to know that. One day - but not today. Our life journey is yet to continue.
Przez komputery, telefony i telewizory nie mamy czasu ani ochoty rozmawiać. Zanika w nas umiejętność porozumiewania się słowami, zdaniami. Rzucamy tylko jednostronne komunikaty nie czekając na odpowiedź.
Czasami mam ochotę spakować wszystkie te gadżety do worka i wyrzucić do śmieci. Czasami chciałabym się przekonać czy to by coś dało. Czy jest jeszcze dla nas nadzieja. Czy możemy nauczyć się rozmawiać.
Mam wrażenie, że teraz każdą rozmowę poprzedza: 'porozmawiajmy'. Po takim słowie rozmowa od razu jest skazana na niepowodzenie. Pada odpowiedź: ' dobrze, o czym chcesz rozmawiać?' i pomimo dobrych intencji obu stron, momentalnie znika ochota, a wzrasta napięcie.
Zupełnie inaczej się ma rozmowa 'intymna'.
Dwoje ludzi leży sobie razem i gapi się w sufit, a tematy same się pojawiają, rozwijają, przechodzą na coraz głębsze i bardziej intymne tory. Może dlatego tzw 'rozmowy do poduszki' cechuje szczerość i intymność. Odkładamy całą elektronikę, rozbieramy się z socjalnych masek, odłączamy sieciową pępowinę i przez chwilę jesteśmy ludźmi, nie robotami. Każdy przecież czuje, myśli i ma potrzebę dzielenia się tymi emocjami i kłębami słów.
W dobie elektronicznego życia nie ma czasu ani cierpliwości na rozwijanie konwersacji, dzielenie się przemyśleniami. Teraz jest tylko czas na krótkie komunikaty.
'Jest mi źle, bo...', ' jest mi dobrze, bo...', 'potrzebuję ***', 'chcę ***', 'uważam, że...', itd.
Nie poznamy drugiego człowieka wymieniając się tylko takimi zdaniami. Zdania te, pomimo wydawałoby się prostego przekazu, każdy może inaczej interpretować. Bo czy lody truskawkowe dla każdego oznaczają te same lody? Są różne przepisy i formy ich podania.
To nie tak, że nienawidzę nasze czasy, ja po prostu chciałabym urodzić się w innej epoce.
A może nie trzeba wehikułu czasu, może wystarczyłoby znaleźć czas i chęć by pogapić się z kimś w sufit?
... udało się przeprowadzić (przynajmniej częściowo, bo większość rzeczy jest jeszcze w moim starym pokoju i na strychu).
Wczoraj się wściekłam na kolejne niedoskonałości (kapiąca z grzejnika woda) i stwierdziłam, że jebać wszystko - przeprowadzam się - więc przeniosłam część rzeczy. Mam materac i pościel, mam większość kuchni, mam prysznic i kibelek, mam większą część narożnika (środek nie wszedł przez drzwi - na szczęście w Bodzio mają się tym zająć i w sobotę bez dopłaty ma wejść) i stolik kawowy. Na razie nie ma stołu, szaf, jeszcze jakieś gniazdka są niezałożone, zlew w łazience jest niezmontowany i inne takie pierdoły, ale pierwszy obiad i pierwsza noc za nami.
Mama mówiła: zapamiętajcie co wam się śniło.
Nie zapamiętałam, ale w większości były to mega pojebane sny w moim przypadku. W ciąży sny są jeszcze bardziej pojechane niż przed, a już przed było ciężko. Znów upadek z wysokości, znów sex, znów ktoś bliski był na granicy śmierci, znów miłość, znów ucieczka, znów jakieś chuj wie co.
Dziś kupiłam sobie kwiatki do wazonu (okazało się, że nie mam wazonu - ale miałam shaker i też dał radę), i kwiata w doniczce, i miętę na okno, i masę jedzenia, i kolejne środki higieniczne, i kosz na pranie, i... masę innych pierdół.
Lista zakupów zamiast się skracać, cały czas się wydłuża. Mamy kupione już większość 'grubych' rzeczy, ale cały czas dopisuję do niej jakieś drobne niezbędniki.
Dziś np. zrobiłam spagetti i się okazało, że nie mam tarki, wczoraj było pure i się okazało, że nie mam tłuczka do ziemniaków. Tu brakuje haczyka, tam podkładki, gdzieś nakładki, tu wycieraczka, tam dywanik, i obrus by się przydał, i chochla do zupy, i szafa, i szafka, i szuflady, i wieszak na płaszcze, i chcę stół (!) [potrzebuję stołu (!)], naprawdę nie uważam, że w małym mieszkanku jest miejsce na duże biurko (i dostaję kurwicy jak słyszę, że musi się zmieścić i zaburzyć mi cały misterny projekt i będzie stało na środku i psuło mi nerwy 24/7 - ale spokojnie, najwyżej schowam się za narożnikiem i nie będę zza niego wychodzić i wtedy nie zobaczę tego pierdolonego biurka. Zbuduję sobie tam ścianę, między narożnikiem i całą resztą mieszkania, i nikogo do swojej małej 'strefy nienawiści biurek' nie wpuszczę, chyba że powie: 'nienawidzę wszystkie biurka świata i każde biurko z osobna' - to będzie hasło.
Niedługo będę miała dużo czasu, bardzo dużo wolnego czasu.
Pewnie ani trochę, bo mam już tyle planów i pomysłów, co z tym czasem zrobić, że pewnie nie będę miała na nic czasu.
Chcę znów coś namalować, napisać, stworzyć, chcę urządzić swoje gniazdo, chcę w końcu przeczytać te wszystkie książki o dzieciach, metodach wychowawczych, karmieniu, rodzeniu i co tam jeszcze czytają kangury, muszę się jeszcze pouczyć, i ogarniać dom, i poćwiczyć, i pójść na spacer, i odwiedzać częściej babcie i przygotować się na przyjście maluszki...
Tyle wolnego czasu. Tylko ja, czas... i moja narastająca zgaga.
Jak można nie lubić Edith Piaf?! Jak można nie lubić Zaz?! Dlaczego nie chcesz ze mną obejrzeć Frozen?
| The best of Edith Piaf
Lubię gotować jak jestem w domu sama z odpowiednią muzyką. Czuję się wtedy tak 'sophisticated'. Wyobrażam sobie trochę inne życie, w sumie w ogóle nie tak różne od tego teraz. Różni się tylko jednym szczegółem.
Zamiast gotować w pidżamie dla mężczyzny w pidżamie, który nie lubi francuskiej muzyki, nie przyniosi mi kwiatów i robi ze mnie debila przy swoich znajomych, gotowałabym w szpilkach i czerwonej sukience dla mężczyzny w garniturze, który uwielbia Edith Piaf, przynosi mi kwiaty i uważa, że jestem najwspanialszym stworzeniem, jakie stąpało po ziemi.
Ot szczegół.
Fajnie by było móc na chwilę zdjąć ciążowy brzuch i iść bez niego na spacer, na obiad, na imprezę. Poszaleć, odpocząć, zapalić fajkę, wypić piwo, przetrawić i wydalić toksyny, a później założyć go z powrotem. Taka jednodniowa przerwa od bycia odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem.
Po ślubie zamieszkaliśmy z mężem u moich rodziców, żeby zaoszczędzić trochę kasy, oczekując na nasze 'gniazdko', które robimy sobie u moich rodziców w garażu. Brzmi to dziwnie, ale garaż był duży i zaprojektowałam w nim całe mieszkanie. Chwilowo innej opcji nie mieliśmy, poza wynajmem u kogoś, co w ogóle się nie opłaca i na co nie bardzo nas stać. Kredytu nie dostaniemy, bo ja mam umowę na czas, mąż chwilowo chyba nie ma żadnej, bo zmienił pracę i jest na okresie próbnym.
Jako małżeństwo młodej lekarki z młodym adwokatem w Polsce nasze możliwości mieszkaniowe wahały się między wynajmem pokoju u obcych ludzi, a garażem u rodziców. Z oczywistych względów wybraliśmy garaż. Cały projekt miał być wykonany w max miesiąc i w miarę niewielkim kosztem. Zaczęliśmy załatwianie wszystkich potrzebnych papierów jeszcze przed ślubem (trochę tego było, łącznie z projektem architekta), ekipa przyszła jakoś chwilę później.
W chwili obecnej już naprawdę niewiele zostalo. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia przed, ale wtedy to był zwykły ciemny garaż zawalony pod sufit garażowymi gratami. Teraz już naprawdę niewiele zostało do końca. Została wylana nowa podłoga, brama garażowa zastąpiona ścianą z oknem i drzwiami, wybudowane zostały scianki działowe, by powstał wiatrołap i łazienka, kuchnia jest otwarta na salon, tak jak zawsze chciałam, a sypialnia jest na antresoli. Jesteśmy na etapie wykończeniowym i trwa on już ponad tydzień. Z rzeczy, które musimy sami zrobić zostało nam pomalowanie drewna na antresoli i schodów. Później już tylko sprzątanie i urządzanie. Wydaje się to na wyciągnięcie ręki. Co chwilę słyszę: 'jeszcze jeden dzień', 'jutro kończymy'. A później się okazuje, że jeszcze o czymś zapomnielismy, że coś miało być zrobione, a nie jest, że maszyna się popsuła, że brakuje kleju, że jeszcze kawałka listwy, że gips trzeba dokupić, że fuga, że złączki, rozłączki, przełączki i dwa razy dziennie jestem w sklepach budowlanych. Już kojarzę nie tylko co gdzie jest, w którym sklepie, ale zaczynam poznawać pracowników, a co gorsza oni mnie też.
Resztkami sił trzyma mnie nadzieja, że już niedługo będę mogła tam wejść w kapciach, nalać wody do czajnika i zaparzyć herbatę. Jest ciężko. Każdy kto kiedyś miał remont czy budowę wie co to za uczucie. Takie znalezienie się na granicy wytrzymałości psychicznej i fizycznej, czekanie na koniec i wymyślanie co się zrobi jak w końcu nadejdzie, jak w końcu będzie można po pracy, czy w weekend po prostu usiąść i nic nie robić, albo pojechać odwiedzić bliskich, czy spotkać się ze znajomymi, czy pojechać na lody do rynku. Po prostu zrobić coś, cokolwiek, niezwiązanego z budową lub z pracą.
Chociaż jak wchodzę tam sprawdzić kolejną rzecz, widzę jak bardzo się zmieniła ta przestrzeń w te dwa miesiące. Z ciemnego garażu, przekształciło się to w niezwykle jasne mieszkanie. Nie mogę sie doczekać dekorowania. W głowie mam już wizję przytulnego kąta, w którym niedługo będzie nas trójka. Już chciałabym wypełnić ten czy tamten kąt dziecięcymi szafkami, łóżeczkiem, przewijakiem... Już chciałabym powiesić doniczkę z bazylią nad blatem kuchennym, podłączyć do kontaktu lampkę, powiesić zasłony, postawić stół, na nim talerze z gorącą zupą, a w wiatrołapie postawić stojak na kapelusze. Jeszcze kilka dni... jeszcze maks tydzień...
Zacznę od tego, że czuję się mniej więcej tak seksowna jak mamut. Wczoraj się ogoliłam i zrobiłam sobie 'domowe spa', po którym zazwyczaj czuję się jak czarna pantera, jednak jedyne co udało mi się uzyskać to poczucie się jak oślizgły mors.
Po prostu patrzę w lustro i widzę w nim kogoś zupełnie innego. Poznaję tylko twarz i oczy i na tym staram sie koncentrować. Dotarło właśnie do mnie, że lepiej niż przed ciążą już nigdy nie będę wyglądać, teraz muszę to tylko przetrawić i się do tego przyzwyczaić. Chujowe uczucie.
Ciąża ssie na tylu różnych płaszczyznach, że nie wiem nawet od czego zacząć, zrobię listę, w której pewnie będzie przybywać pozycji:
1. Osłabienie, zmęczenie, puchnące kostki
2. Niemożność zapięcia spodni
3. Uczucie naciągnięcia skóry, mięśni i czego tam jeszcze
4. Irytacja, wahania nastrojów i ciągły wkurw na wszystko
5. Gorszy sen
6. Ciągła myśl, że od moich wyborów i zachowań zależy czyjeś zdrowie i życie,
6 i pół. Ciągłe zastanawianie się 'czy jak się położę tak trochę bardziej na boku to źle?' itp.
7. Ciągła myśl, że moje wahania nastrojów, wkurwy i irytacja ma negatywny wpływ na czyjeś zdrowie i życie, a ja nic na to nie mogę poradzić,
8. Ograniczenia - wszelakie, od 'nie jedz tego to niezdrowe', do 'nie rób tego, głupia jesteś',
9. Nakazy - wszelakie, głównie jedzeniowe jak czegoś nie mogę przełknąć 'zjedz to - dla dziecka',
10. Zgaga - żywy kwas w górnych drogach pokarmowych - czuję się jak smok ziejący ogniem,
11. Duszności,
12. Bóle kręgosłupa,
13. Wrażenie, że już nie da się tego odkręcić i utknęłam,
14. Fakt, że coraz bliżej poród, który jest niezwykle traumatycznym wyzwaniem i panika, bo co jak będę musiała mieć cesarkę - nie tyle porodu sie boję co komplikacji, które jakby nie patrzeć są raczej częste.
15. Wieczne porady, wskazówki i zalecenia od WSZYSTKICH; ja nie straciłam mózgu, ja jestem w ciąży - naprawdę wiem co robię i jakie jest ryzyko/korzyści moich akcji; jak będę miała wątpliwość to się nią podzielę i zapytam o poradę,
16. Fakt, że mój mąż w ogóle nie próbuje mnie nawet zrozumieć, a za wystarczające interesowanie się ciążą uznaje comiesięczną wizytę u ginekologa i codzienne pytanie 'napierdala cię dzisiaj bardzo?',
17. Paniczny strach, że tyle rzeczy może się spierdolić i może nie być zdrowe lub żywe,
18. Paniczny strach, że nie wyrośnie na inteligentnego, dobrego człowieka.
Jest też jeden fajny aspekt:
1. To małe co tam we mnie rośnie, rusza się i od razu zawsze przywołuje myśl, że jak wyjdzie żywe i zdrowe to będzie na pewno moim ulubionym człowiekiem na świecie.
Jest też może jeszcze jedna pozytywna rzecz:
1. Moja zajebista ciążowa poduszka; nie wiem jak kobiety sobie bez niej radzą, nie wiem jak moje życie wyglądało zanim ją kupiłam, nie potrafię sobie go bez niej wyobrazić. Kocham ją z całego serca.
A tak z trochę innej beczki:
Idiotic as it may be codziennie puszczam płodowi muzykę klasyczną i wydaje mi się, że:
a) bardzo mu się podoba,
b) wkurwia go na maxa,
bo zawsze się rzuca bardziej.
Zauważyłam też, że mnie trochę uspokaja i mogę się lepiej przy niej skupić na nauce.
Są takie utwory, które nas hipnotyzują i każą się odtwarzać w kółko.
Mam tyle przemyśleń i niewypowiedzianych słów w głowie, że dziwi mnie, że jeszcze mnie nie rozsadziło. Trochę więcej się musi zmieścić, bo nawet nie mam teraz czasu tego z siebie wyrzucić w artykułowany sposób.
Chodzi za mną Norah Jones. Zaczęła jak byłam w Warszawie. Nienawidzę Warszawy, ale dałam radę. Dzięki Norah.
W tydzień zaplanowałam ślub, wesele i podróż poślubną.
Urząd ogarnięty, lokal znaleziony, dj, fotograf, jedzenie, ciasta, tort, kwiaty, sukienka, buty, nawet dekoracje na samochód - są, zaproszenia dostarczone, praktycznie wszyscy goście będą. Następnego dnia wsiadamy w samolot i lecimy odpocząć.
Da się? Da się!
Teraz tylko muszę przestać mieć nudności i fajnie by było gdybym cały czas nie była taka osłabiona. Szkoda, że tego się nie da zaplanować.
Nie jestem osobą lekkomyślną. Nie jestem osobą nieodpowiedzialną. Nie jestem osobą głupią.
Jestem spontaniczna i impulsywna. Podejmuję decyzje szybko, gdy dany scenariusz mam już przemyślany. Czasami pozwalam sobie na chwilkę nie myśleć o konsekwencjach, żyję tu i teraz i pozwalam przyszłej ripce martwić się przyszłymi potencjalnymi problemami.
Z jednej strony od lat ze szczegółami obmyślam i planuję sobie swoje "idealne życie przyszłe", z drugiej żyję w teraźniejszości nie dążąc do tego "przyszłego ideału", żyjąc "teraźniejszym ideałem".
I tak właśnie, po nieoficjalnych zaręczynach (bez pierścionka z braku kasy - więc i rodzinki nic nie wiedzą), z KMisiem pozwoliliśmy sobie na 'I want a baby'. Po kilku miesiącach niebezpiecznych zabaw, na teście pojawiły się dwie kreski i... trochę się zdziwiliśmy. Fajnie było gadać o posiadaniu małego różowego stwora, ale jak jest on tylko o jakieś 8 miesięcy oddalony, nagle dociera do nas: 'Oh, shit! Now what?!'
KMiś wpadł w panikę, bo, kurwa, fajnie by było mieć więcej hajsu. Ja wpadłam w panikę, bo będę gruba i moja wymarzona bajka właśnie raz na zawsze stała się zupełnie nierealna.
Nie będziemy mieli romantycznych zaręczyn w Paryżu, ani wesela. Ze ślubem już wcześniej się pogdziłam, bo ani ja ani KMiś jakoś specjalnie nie wierzymy (czyt. w dupie mamy kościół i jego pierdolenie o sprawach, którymi w ogóle nie powinien się zajmować). Teraz to tak głupio. Poza tym coraz bardziej się zastanawiam, nad tym całym ślubem. Czy ja chcę ślubu cywilnego? Co mi to da? Co to zmieni? Nie chcę nic na szybko tylko dlatego, że 'wpadliśmy'.
Wpaść. Jak to ostatnio KMiś powiedział: Wpaść to se mogą głupie nastolatki, które nie wiedzą do czego prowadzi sex. My sobie po prostu zrobiliśmy dziecko.
Ale od czego to się w ogóle zaczęło.
Kilka miesięcy temu wydawało nam się, że wpadliśmy. Była panika, płacz i szukanie, w którym kraju najbliżej, można sobie zrobić legalną aborcję i ile to kosztuje. Okazało się jednak, że po prostu okres mi się spóźnił. Przez kilka tygodni temat został zapomniany, aż któregoś dnia powrócił. KMiś zaczął gadać o dzieciaczkach, które widział na ulicach, ja byłam na pediatrii i oglądałam te wszystkie małe słodziaki i... stwierdziliśmy, że może jednak dzieciak to nie byłaby taka tragedia. Od 'nie tragedia' do 'zajebiście by było'.
Sex przez te parę miesięcy był nieziemski. Nawet przez chwilę KMiś zaczął się martwić, że coś może być z nami nie tak skoro tyle sexu, a dziecka nie ma. Aż tu nagle z nienacka: Surprise madafakas!
Na razie nic nie widać i widać nie będzie przez jeszcze jakiś czas (może poza wielkimi cycami), ale czuję się inaczej.
Mój brzuch jest inny, taki jakby bardziej pełny. Pierwsze kilka tygodni miałam takie skurcze mięśni macicy, że ledwo funkcjonowałam. Później dopadło mnie zmęczenie i dwie drzemki dziennie plus normalny nocny sen to za mało. Teraz co prawda zmęczenie nadal mnie męczy, ale mniej, za to doszły obolałe, nabrzmiałe piersi, nadwrażliwość na dotyk praktycznie całego ciała i ciągły głód. Czuję się jak obity, grubas z narkolepsją.
Teraz obmyślam kiedy i jak najlepiej będzie powiedzieć rodzicom, 'teściom' i reszcze rodzinki.
No i zastanowić się czy coś jeszcze będziemy ogarniać, czy na razie nie. Nie potrafię ocenić, czy ślub ma jakikolwiek sens w tej chwili. Na pewno musimy poszukać mieszkanie zanim młody Kropka (tak go nazwaliśmy na razie, bo pierwsze zdjęcie USG, poniżej, było jak była tylko mała czarna kropka; lekarka się śmiała, że obserwujemy moją ciążę prawie od plemnika. xD ) pojawi się tu z nami.
Z jednej strony się strasznie cieszę, że będę mamą, z drugiej jest mi trochę smutno, że nie jestem bajkową księżniczką.
takie ramki dostali dziadkowie jako "announcement"
ta falka to bicie serca malucha 153/min
Nasza mała Borówka :D Zainstalowałam sobie apkę, która co tydzień updatuje mnie z rozmiarem mojego płodu. Zaczęło się od ryża, póżniej była borówka, malina (z której w drodze do rodziców KMisia zrobił się dżem, bo auto bez klimy to jakiś kosmos) obecnie jesteśmy na winogronie.
27.05.2016
W zeszły weekend odwiedziliśmy teściów i rodzinkę KMisia z wiadomością. Miny rodziców: bezbłędne :D Szok i niedowierzanie. Chyba jescze do nich pomału dochodzi. Babcia za to podeszła do sprawy zdrowo i powiedziała im, że przecież to normalne i że powinni się cieszyć, a nie dziwić.
Wczoraj powiedzieliśmy moim rodzicom i dziadkom przyjęli to raczej spokojnie. Tylko zaczęli od razu planować ślub, kłócić się o wesele, gdzie będziemy mieszkać i jak to dalej będzie. Z KMisiem czuliśmy się zupełnie zbędni w tej dyskusji, bo nas nikt o zdanie nie pytał. W sumie mam z tego bekę.
Także, życie po raz kolejny udowodniło, że niczego nie można przewidzieć, ani sobie zaplanować.
Chciaż mam wrażenie, że wszystko się jakoś ułoży i będzie zajebiście.
P.S. Mam nadzieję, że nie będę jedną z tych mam, które zamęczają ludzi swoim dzieckiem, chociaż wnioskując z tego posta, może tak być. Z góry przepraszam.
Życie nie ma nic wspólnego z polityką 'wszystko albo nic', ale moje podejście jak najbardziej. Życie składa się z półśrodków, półsłówek i półcałości. My jesteśmy połowami naszych rodziców, a oni swoich, nasze dzieci są połowami nas, dwie połówki tworzą parę, para tworzy kolejne całości, które są połówkami kolejnych par. Każdy organizm na ziemi powstał z genetycznego mutowania, przekształcania i przekazywania połówek, ćwiartek czy innych ułamków, dalej. Nie ma czegoś takiego jak wszystko. Nie ma też czegoś takiego jak nic. Nic i wszystko po prostu nie istnieją. Jak można więc wybrać wszystko albo nic?
Jeśli nie mogę mieć wszystkiego to nie chcę nic, ale ponieważ tego też nie mogę mieć, to wybieram niechcieć kawałków. Właśnie do mnie to dotarło. Dotarło do mnie również jak chore jest to podejście. Skoro nie można mieć 'wszystkiego', a zawsze będę wybierać 'niechcieć', umrę z kawałkami, które mam, pomimo, że ich nie chcę. Chyba czas na zmianę podejścia.
Zaglądam do lodówki. Patrzę. Analizuję. Szukam przekąski. Sałata, ketchup, ser, inny ser, jeszcze inny ser, mleko, kapusta, coś tam w worku... zza sałaty wystaje jogurt. Bierę! Zamykam lodówkę. Patrzę na znalezisko wygłodniałymi oczyma. Truskawka. Coś jednak przykuwa moją uwagę znacznie silniej:
BIO jogurt.
Co to kurwa jest 'BIO jogurt'?! Czy inne jogurty nie są 'bio'?! Jogurt sam w sobie jest jakąś formą zepsutego mleka, z owocami i żywymi kulturami bakterii. Oczywiście do tego dochodzi tona cukru, barwników i konserwantów. No nic. Bio czy nie i tak go zjem. Biorę więc mój bio jogurt, w bio kubeczku, wyciągam bio łyżeczkę i zaczynam bio konsumpcję. Meh! Normalny jogurt. Dużo kawałków owoców - jak w nie bio jogurcie, kolor - jak w nie bio jogurcie, smak - być może lepszy, ale dawno nie jadłam jogurtu więc nie mam porównania. Po kilku łyżeczkach zaspokoiłam już swą zachłanność i mogę z niejaką przyjemnością przeczytać etykietkę.
O kurwa! Żadnych konserwantów?! Nie wierzę. Jest jeszcze seria tajemniczych jedynek, jednak nie mogę na opakowaniu znaleźć legendy. Thank god for the internet!
...
Właśnie się dowiedziałam, że jest więcej niż jeden 'bio jogurt'. Objaśnienia jedyneczek nie znalazłam.
...
O mój jogurt jest nie tylko bio, ale nawet bio organic :D Objaśnienia jedyneczek w dalszym ciągu nie znalazłam.
...
Kurde dobry ten jogurt. Objaśnienia jedyneczek jak nie było, tak ni ma.
...
Szukam dalej, bo nie mogę znaleźć. Jogurt mi się skończył.
...
Dobra, nie znajdę. Przeczytałam jednak różne zestawienia jogurtów (fuck! że ludzie nie mają czego robić tylko zestawiać jogurty!) i wyszło, że chyba rzeczywiście ten jogurt jest bio.
Ale chwila, zaraz! Co to znaczy bio? Niby to takie oczywiste, że ma być naturalne, zdrowe, bez chemii, itd., itp., ale znając życie tam może być drugie dno. Z/w.
...
Jak właśnie wyczytałam, tak samo jak eko i organic, bio znaczy ekologiczny. Produkty prawdziwie bio mają taki śmieszny zielony listek z 12 gwiazdek. Przeczytałam coś o tych wytycznych i chciałam znaleźć odpowiedni zapis prawny. Znalazłam jakieś ustawy, akty i to oto rozporządzenie, które zdaje się, moim skromnym, nieprawniczym zdaniem, określać wszystko aż za dokładnie:
Tyle zachodu, żeby zrobić jogurt z zielonym listkiem.
Czy się opłaca? Jeśli to co mówią jest prawdą, to raczej tak. Chociaż szczerze mówiąc, myślę, że trzeba by zamienić naprawdę dużo tego normalnego jedzenia na bio jedzenie, żeby zrobiło to jakąkolwiek różnicę.
Bio kotlet, bio ziemniaki, bio jajka, bio chleb, bio nabiał, bio owoce, bio wszystko.
...
Najęczałam się, ale następnym razem pewnie sama kupię 'bio organic' szit zamiast zwykłego szitu, bo skoro nie widać różnicy, to lepiej być po tej 'bezpieczniejszej' stronie. To jak z wiarą w boga, albo deszcz. Jak nie wiesz, czy będzie padać, lepiej wziąć parasol, najwyżej będziesz jak debil cały dzień go nosić, ale w razie deszczu nie zmokniesz i nie umrzesz na zapalenie płuc.
Czasami trafi się prawdziwy twardziel, zazwyczaj jest kobietą :)
Przychodzi człowiek na SOR z raną ciętą.
- Do szycia - mówi lekarz. - Proszę za mną.
Pacjent człapie w milczeniu do sali zabiegowej. Na środku jest łóżko, obok metalowy stolik. Pacjent kładzie się na stół, obnaża ranę i czeka.
Pielęgniarka w tym czasie przygotowuje znieczulenie, narzędzia, przemywa ranę.
Przychodzi lekarz, zakłada rękawiczki, bierze do ręki strzykawę.
- Będzie ukłucie. Znieczulimy pana/panią.
I tu pacjenci reagują różnie.
a) A musimy to zszywać? - Po chwili zastanowienia, gdy nie da się już bardziej odwlec tego pytania, wypalają z nadzieją, że może jednak się uda. Zazwyczaj później pada pytanie: "Bardzo będzie bolało?" i czasami następuje po tym: "Będę krzyczeć" lub krzyk bez ostrzeżenia.
b) Dobra kłuj pan/pani!
c) Może lepiej bez.
Lekarzowi naprawdę zazwyczaj obojętnie, który podpunkt pacjent wybierze. Fakt: krzyki są trochę irytujące, ale to część pracy i można się do nich przyzwyczaić. Jeśli krzyczenie pomaga to można krzyczeć, byleby nie ruszać zszywanym kawałkiem ciała - to wkurza, bo można zrobić sobie lub lekarzowi krzywdę. Bez znieczulenia jest czasami szybciej, bo nie trzeba czekać aż zacznie działać. Bez znieczulenia nie ma też tylu ukłuć, bo znieczulenie wykonywane jest igłą i szycie też jest igłą. Igła do szycia jest dużo grubsza, ale zazwyczaj szwów jest mniej niż ukłuć do znieczulenia. Wybór więc należy do pacjenta i niektórzy wolą bez. Każdy człowiek ma też inną wytrzymałość na ból i inne podejście do bólu.
Czasami przyjdzie drobniutka kobietka czy dziecko z paskudną raną i znoszą wszystko dzielnie, bez krzyków i paniki, czasami przyjdzie wielki "głowonóg" z przeciętym kartką papieru palcem i jest gotowy umrzeć. Czasami przywiozą pana żula i zaśnie podczas szycia bez znieczulenia. Dziś takiego miałam.
Pana żula przywiozło Pogotowie Ratunkowe. Najpierw awanturował się, że jemu nic nie jest i on chce iść. Normalnie byśmy go puścili, ale był pod wpływem, więc nie do końca za siebie odpowiada. Dla jego dobra zostawiliśmy go na podstawowe opatrzenie rany i badania.
Obejrzałam ranę i po konsultacji ze specjalistą wzięłam go na salę zabiegową. On zawzięcie tłumaczył mi, że nic mu nie jest i absolutnie nie trzeba go szyć, bo on nie krwawi.
- Akurat! - pomyślałam sobie, patrząc na zakrwawioną twarz, głowę, ubrania, dłonie i krzesło na którym posadzili go ratownicy.
- Proszę spojrzeć na swoje dłonie - powiedziałam.
- To nie moja krew. - odpowiedział pan żul.
- A czyja?
- Nie wiem, nie moja.
- Dobrze jedziemy.
- %$%#%@% nie będziecie mnie %$#@$% zszywać! Nie zgadzam się. Nic mi %$@#%$ nie jest.
- Jak się pan przy kobiecie wyraża?! Wstyd! - krzyknął jeden z ratowników.
- Przepraszam panią - ze skruchą wymamrotał pan żul.
- Dobrze. Krwawi pan z łuku brwiowego i czy pan tego chce czy nie ja muszę to zszyć. Możemy to zrobić grzecznie lub...
- Dobra!
Ciągnąc za sobą wózek z panem żulem zawlokłam się do zabiegówki. Pan żul nie dostaje znieczulenia. Jest wystarczająco znieczulony. Przygotowałam sobie zestaw, kolega ratownik wyczyścił ranę i zanim przystąpiłam do szycia pan żul miał jeszcze kilka napadów złości, które jednak na moje przypomnienie, że nadal jestem w pokoju się uspokajał. Zaczynam szycie. Pan żul prawie nie czuje, grzecznie sobie siedzi. Zanim zawiązałam pierwszy szew, pan zasnął sobie.
- Jest ok - pomyślałam.
Budził się tylko co jakiś czas, przeklinał, tłumaczyłam mu, że przy kobiecie nie wypada, przepraszał i później grzecznie siedział. Szycie może zajęło mi więcej czasu niż zazwyczaj zajmuje, ale raz - jestem niedoświadczonym zszywaczem, dwa - tak krwawił, że trudno było ocenić gdzie dokładnie jest rana i czy nie ma jeszcze jednej (była) i trzy- okazało się, że jeszcze jedna rana była z tyłu głowy i trzeba było się tym też zająć.
Po wszystkim pan żul podziękował i powiedział, że było ok.
Oczywiście dostał 'znieczulenie do psikania' czyli popularny lek do odkażania :D To zawsze pomaga najbardziej!
Wtrącenie nie do końca na temat: "Dziwi mnie to, ale placebo często działa lepiej niż prawdziwe lekarstwo. Nie ważne jak, ważne, że działa."
Później rodzinka do niego weszła zobaczyć co i jak. Pan znów zaczął się rzucać. Aż mnie zobaczył i się uspokoił. Fajnie tak działać na żuli.
Wszyscy się ze mnie dziś śmiali, że jestem księżniczką żuli. Nie wiem czemu, ale zazwyczaj się przy mnie uspokajają. Może to moje nadal ludzkie podejście?
Mówią mi, że jestem jeszcze "młoda, niedoświadczona i za dobra dla nich wszystkich". Po prostu uważam, że jest to profesjonalne podejście. Nie muszę kogoś lubić, by udzielić mu pomocy z uśmiechem i troską. Nie będę kogoś traktować gorzej tylko dlatego, że jest brudny, głupi, pijany czy jebnięty. Do każdego trzeba inaczej. Do żula ze spokojem i kulturą, do 'babci' z cierpliwością i uśmiechem. Inaczej rozmawia się z pacjentem bólowym, inaczej z urazem, inaczej do sprawy przewlekłej. Inaczej do awanturnika, histeryczki, kogoś spokojnego. Każdy pacjent potrzebuje czegoś innego, każdy jest inny, każdy chce być wysłuchany i otrzymać pomoc, po którą przyszedł, nawet jeśli sam nie do końca o tym wie. Czasami trzeba podnieść głos i huknąć, czasami wystarczy powtórzyć coś ze spokojem, a czasami robić swoje i nie mówić nic. Najważniejsze to chcieć pomóc i wytłumaczyć za i przeciw w zrozumiały dla nich sposób.
Czytałam ostatnio na forach o weselach, kosztach takiej imprezy, na co ludzie wydają te dziesiątki tysięcy złotych i doszłam do pewnych wniosków.
Wniosek numer jeden:
Ludzie chyba zapomnieli po co to wszystko, o co w tym wszystkim chodzi.
Wniosek numer dwa:
Ludzi popierdoliło.
Mówią, że ślub jest dla młodych, wesele dla rodzin. To ma sens. Dlaczego nikt o tym nie pamięta?
Ślub ma być związaniem pary kochających się ludzi, potwierdzeniem, że chcą spędzić resztę życia razem, założyć rodzinę, dzielić się dobrym i wspierać się w złym. Po to są przysięgi małżeńskie.
Wesele ma pozwolić rodzinom państwa młodych się poznać i połączyć. Ma pomóc wspólnie uczcić ten wyjątkowy dzień, gdy dwoje ludzi składa sobie ślub wierności i miłości. To okazja by oznajmić wszem i wobec, że od dziś nie są już wolnymi jednostkami, lecz silną jednością.
Czy do tego potrzebne są limuzyny, fontanny z czekolady, rzeźby z lodu, barmani, tysiące złotych wydanych na kwiaty, tysiące na dekoracje, tysiące na fotografów, kamerzystów, sesje zdjęciowe, ubrania, makijaże, złote klatki...?! Czy trzeba to planować kilka lat wcześniej, bić się o sale, terminy, zespół? Czy o to kłócić, przez to nie spać tygodniami? Czy chodzi o ty by denerwować się w trakcie składania przysięgi, że zupa będzie za słona, że tort się stopi, że fajerwerki wystrzelą za wcześnie? Czy to o to chodzi w tym dniu? Czy to zbliży młodych i rodziny razem? Czy opłaca się brać kredyt i spłacać go przez następne ileś tam lat, na jedną bibę?
Biba to dobre słowo, bo dzisiejsze wesela nie są niczym innym. Goście są wystrojeni, umalowani, każdy skupia się na tym jak wygląda, jak się zachowuje, co kto robi, czym przyjechał, gdzie siedzi, a na koniec i tak wszyscy są spici, nażarci i nie pamiętają czyje było to, czy tamto wesele. Skupiają się na sobie, więc nie pamiętają nawet kto koło nich siedział. Wszystkie dzisiejsze wesela wyglądają tak samo. Hotel, kelnerzy, kucharki, orkiestra lub DJ, dekoracje, autobusy... To wszystko jest takie... komercyjne. Każdy próbuje prześcignąć wszystkich. Bo Ania miała fontannę, to my musimy mieć trzy! Wesela w dzisiejszych czasach to nic innego jak produkt do sprzedania i kupienia. Po wszystkim goście pamiętają barmana i fajerwerki, a nie celebrowanie miłości dwojga młodych ludzi i złączenie ich rodzin. Po miesiącu nie pamiętają nawet na czyim weselu byli.
Inaczej sprawa wyglądała kiedyś. Całe rodziny były zaangażowane w przygotowanie wesela. Mamy, babcie, ciotki i kuzynki gotowały, piekły, dekorowały kościół, szykowały pannę młodą, opowiadały o swoich weselach, radziły. Ojcowie, dziadkowie, wujowie, kuzyni pędzili bimber, szykowali mięso, ustawiali salę, organizowali muzykę, przygotowywali pana młodego, dzielili się doświadczeniami, dawali rady.
Rodziny łączyły się razem, by przygotować się do tego dnia dużo wcześniej i to sprawiało, że tworzyły się prawdziwe więzy. Ludzie pokazywali swoje talenty, pomagali i czuli jedność. Czuli się częścią, czuli się odpowiedzialni i potrzebni. Mieli szansę się poznać. Teraz każdy rzuci kasą, pokaże jaki to on nie jest lepszy od reszty i na tym kończy się rodzinność. Ludzie nie znają nawet swojej bliskiej rodziny (bo rodzeństwo dziadków, ich dzieci i wnuki to bliska rodzina), a co dopiero rodzinę męża czy żony. Jak niby ich mają poznać? Na kilkugodzinnej imprezie gdzie jest 200 gości i 20 osób obsługi?
Nie wyobrażam sobie mojego wesela w hotelu, z opłaconym 'talerzykiem', idealnym tortem, nijaką atmosferą, klubową muzyką i klaunem prowadzącym oczepiny. Wesele to nie wakacje. Wesele to nie biba. Wesele to nie bufet. Wesele to nie kicz. Wesele to nie cyrk.
Wesele to świętowanie połączenia dwóch rodzin.
Ma być zabawa, taniec, uczta... Ma to być zwieńczenie pewnych przygotowań. Czy do tego naprawdę potrzebne jest mini zoo i akrobaci? Zastęp kelnerek i plakietki z imionami gości? Czy potrzebne są złote żyrandole, srebrna zastawa i tiara?
Jeśli ktoś na te pytania odpowie tak, to ok. Nie każdy musi myśleć tak jak ja. Jeśli ktoś tego wszystkiego potrzebuje, to, szczerze, nie winię go. W takich czasach żyjemy. Takie są dziś standardy. Kiedyś można było zarżnąć prosiaka, zrobić wesele w stodole, zaprosić całą wieś i wszyscy świętowali. Dziś trzeba zrobić listę gości, planować to odpowiednio długo, rozesłać zaproszenia, ułożyć menu (dla vegetarian, vegan, bez laktozy, z laktozą, z mięsem, bez glutenu i co tam jeszcze ktoś sobie wymyśli), zarezerwować salę i całą obsługę, wymyślić coś oryginalnego i przede wszystkim wziąć kredyt!
Ja się chyba w złych czasach urodziłam.
Mi się marzy prawdziwe wesele. Z moim ukochanym. Z rodziną i przyjaciółmi. Bez zbędnych pierdół, które mogłyby przyćmić ten szczególny dzień.
Muzyka w słuchawkach, głowa pełna obrazów, myśli odpłynęły daleko, ciało spokojne, miarowe serca bicie. Jak niemowlak odkrywając świat na nowo, na tyle na ile pozwala otoczenie, patrząc, słuchając, smakując, dotykając... Ucząc się uczuć, ucząc się znaczenia szeptów i krzyków, ucząc się znaczenia słów i ich prawdziwego znaczenia w kontekście chwili, ucząc się obietnic i kłamstw, ucząc się, że nie zawsze kłamstwo jest kłamstwem, a obietnica obietnicą, ucząc się, że czasami deszcz jest lepszy niż słońce, że noc może przynosić więcej ukojenia niż dzień, że śmierć może bardziej nauczyć życia niż narodziny, że rzeka nie zawsze wpada do morza, że wszystko ma granice, że czas rzeczywiście leczy rany, że nawet wyleczona rana zostawia bliznę, że blizna nie boli, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mają takie samo znaczenie, że pamięć jest zawodna, że nuda i odpoczynek zależą tylko od nastawienia i umiejscowienia w czasie, że szczęście, smutek i złość nadają życiu smaku, że rozmowa o niczym czasami pozwala poznać kogoś lepiej niż rozmowa o wszystkim, że nie trzeba być głupcem, by zostać nikim, że ludzi nie można oceniać po okładce, a najlepiej ich w ogóle nie oceniać, bo nigdy nie zrozumiemy przez co przeszli, nie zobaczymy świata ich oczami, nawet jeśli będą nam próbowali go pokazać, że patologia rodzi patologię, ale klasa nie rozprzestrzenia klasy, że nie można nauczyć się wszystkiego nawet w ograniczonym stopniu, że w krótkim roku mogą być długie dni, że przyjemność może być tak różna jak różne są sekundy, że litery poskładane w słowa mogą mieć sens i przekaz lub wręcz przeciwnie.
Odbywając staż na oddziale pediatrii zauważyłam jak nierówne są nasze szanse. To kim jesteśmy i kim będziemy w wielkim stopniu zależy od naszych rodziców. Obserwuję dzieci i ich rodziców. Nierówności widać już u niemowlaków. Już dzieci do 2 roku życia pokazują nam kim są ich rodzice. Tutaj uogólnię, choć jestem świadoma, że zawsze znajdą się wyjątki. Umieszczę tu moje uproszczone obserwacje, próbując jak najlepiej oddać obrazy w mojej głowie.
Dzieci rodziców inteligentnych, zadbanych, kochających, troskliwych, są dziećmi najwspanialszymi. Są grzeczne, spokojne, wesołe, zadbane, mądre, poukładane i dobrze wychowane. Bawią się klockami, układają puzle, przytulają się do rodzica, gaworzą, zadają pytania, uczą się chętnie otaczającego je świata, nawet obcy ludzie są z miejsca ich przyjaciółmi, są odważne, bo wiedzą, że mają wsparcie, bo świat jest dla nich wspaniałym, bezpiecznym miejscem. Dzieci rodziców zaabsorbowanych sobą, to rozwrzeszczane wredne bahory, którym wszystko wolno i wszystko się należy. Bawią się telefonami lub wlepiają oczy w telewizor, poza ekranem niewiele je ineresuje, na innych ludzi nie zwracają zbytniej uwagi, chyba że czegoś potrzebują, swiat mógłby dla nich nie istnieć. Dzieci rodziców mniej inteligentnych, ale kochających są twarde i pogodne, zazwyczaj trzymają się blisko rodzica, potrafią się same sobą zająć, za zabawkę posłuży im wszystko co znajdą, łatwo ufają nowym ludziom, jeśli rodzic odnosi się do nich pozytywnie, odkrywają świat na swój własny sposób, są ciekawskie. Dzieci rodziców głupich i/lub prezentujących sobą co najmniej jedną z wielu dostępnych patologii, są ciche, wystraszone, wycofane, smutne, boją się świata, nie szukają za bardzo kontaktu z drugim człowiekiem, czasami po prostu siedzą sobie i bawią się własnymi palcami, lub obserwują inne dzieci, które się bawią, trudno zdobyć ich zaufanie, trudno nawiązać z nimi normalny kontakt.
Codziennie rano, idąc na obchód, zobaczę kilkoro dzieci i ich rodziców, z każdej z tych grup. Niektórzy sprawiają, że aż mi łzy w oczach stają. Niewiele z tym możemy zrobić, takie jest życie. Trzeba przełknąć ślinę i zachować się profesjonalnie. Uśmiechnąć się, zbadać, zadać potrzebne pytania, zlecić niezbędne badania, wdrożyć konieczne leczenie i iść dalej. [Oczywiście jakiekolwiek objawy przemocy fizycznej mamy obowiązek zgłosić, ale na taki jeszcze nie natrafiłam na szczęście.]
Niektórzy rodzice po prostu nie powinni zostawać rodzicami. Nie każdy się do tego nadaje. To po prostu nie fair, że dzieci muszą dorastać w domach bez miłości, bez szans na rozwój, w domach pełnych złości, agresji i poniżania. To nie fair, że rodzice pełni pychy i samouwielbienia nie pozwolą sobie pomóc. Już parę razy widziałam matki z przewlekłą depresją poporodową, które nie są jej świadome, a my jako lekarze pediatrzy nie mamy za bardzo prawa cokolwiek na ten temat powiedzieć, bo to nie nasza pacjentka, bo matka się obrazi (przecież żadna kobieta nie przyzna się, że potrzebuje pomocy, że sobie nie radzi), bo pójście do psychiatry to coś nie do pomyślenia. Ojcowie często w takich sytuacjach zamiast okazać swojej kobiecie wsparcie to obwinia ją o wszystko i nie potrafią zrozumieć, dlaczego ich kobieta zachowuje się w tak odmienny sposób. Nie szukają pomocy specjalistów. Oczywiście nie każdego można tłumaczyć depresją. Depresję mogę jeszcze zrozumieć. Mogę też zrozumieć, że każdy ma swoje metody wychowawcze, że każdy dorastał w innym domu i ma inny model rodziny. Jestem w stanie zrozumieć dwa etaty, brak czasu, pogoń za pieniądzem, by godnie żyć. Czego nie jestem w stanie zrozumieć, jest brak okazywania własnemu dziecku miłości, brak zainteresowania własnym dzieckiem, brak potrzeby otaczania go opieką, brak chęci by z nim spędzać wolny czas, by uczyć go o otaczającym go świecie, by podzieliś się z nim tym co najwspanialsze, by odpowiadać na jego niekończące się pytania i by śmiać się razem z nim z głupot.
Dlatego między innymi nie mogłabym być pediatrą. Patrzenie na chore dzieci i na rzesze 'złych' rodziców po prostu mnie przerasta.
Jestem lekarzem. Nie przez przypadek. Mimo, że przez długi czas myślałam, że tak chcieli inni to dopiero teraz to widzę. Miałam okazję rzucić to w cholerę wiele razy. Mogłam skończyć z tym. Pokazać, że się nie nadaję. Mogłam robić coś innego. Mogłam się poddać, gdy było ciężko, a wiele razy było naprawdę źle. Ile razy pisałam tu całkowicie na granicy załamania nerwowego? Gdyby nie ten blog, na którym mogłam sobie odreagować i pohisteryzować byłoby mi o tyle ciężej. W realnym życiu jestem inną osobą, rzadko dzielę się przemyśleniami, a emocjami prawie nigdy. Mój chłopak żartuje, że jak chce wiedzieć co myślę to musi wejść na spusps.
Ostatnio medycyna wkręciła mnie całkowicie. Do tego stopnia, że rano budzę się z uśmiechniętą papą jak mam iść do pracy, cały dzień uczę się, czytam, badam, opisuję, pytam, obserwuję, biegam po szpitalu i myślę. Zostaję po godzinach w pracy z przyjemnością i zasypiam z myślą o moich pacjentach.
W końcu medycyna mnie zdobyła i coś czuję, że mnie nie puści. Teraz zaczęłam żyć intensywniej i kocham to co robię. Zrobiłam się może trochę monotematyczna, ale uważam, że chwilowo to coś dobrego.
Postaram się tu wrzucać co ciekawsze akcje, chociaż nie obiecuję, bo czasu naprawdę nie mam; albo jestem w szpitalu, albo z chłopakiem, albo śpię.
Jednocześnie kochając to co robię martwię się o przyszłość. Chciałabym już założyć rodzinę, ale jak skoro przyszłość jest niepewna... Robienie specki w Polsce może być trudne, bo dostać się trudno, jest za mało miejsc w porównaniu do ilości młodych lekarzy, warunki są różne, ale zazwyczaj rezydenci wypełniają dokumenty, zamiast leczyć, a starsi lekarze i dyrekcje szpitali traktują rezydentów jako dyżurowe zapchajdziury. Wybór specki też jest trudny, chociaż ostatnio myślę nad medycyną ratunkową, bo tam się zawsze dużo dzieje, mimo że wszyscy mi to odradzają, bo praca bardzo ciężka, pacjenci najgorsi, najbardziej roszczeniowi, najbardziej niemili, najróżniejsi i często w najcięższym stanie. Praca na SORze to chyba mój żywioł. Dużo wszystkiego. Zagadki diagnostyczne, badania, transfery, konsultacje, terapie i zazwyczaj poprawa stanu pacjenta i odpowiedź na pytanie 'pani doktor, co mi jest?' i 'co teraz? '.
Uwielbiam ten moment, gdy już wszystko wiadomo, gdy robię wypis, rozmawiam z pacjentem, słyszę, że czuje się lepiej, odpowiadam na jego pytania i mogę go wypuścić do domu w dobrym stanie z określonymi zaleceniami. Boję się jednak trochę pozwów i skarg, które pacjenci piszą licząc na łatwą kasę. W naszym systemie nic nie tracą. Jeśli wygrają - kasa, jeśli przegrają nie ponoszą żadnych kosztów. Przez to w naszych sądach jest masa spraw, które nie mają sensu, a lekarze zamiast leczyć, bronią się przed śmiesznymi roszczeniami. Pacjent zamiast powiedzieć: 'Dziękuję, że uratował mi pan życie.', krzyczą: 'On połamał mi żebra!'. Przecież to jest patologia!
Obserwuję walkę Porozumienia Rezydentów o godne zarobki młodych lekarzy, o godne warunki pracy, o ograniczone godziny pracy (bo lekarze naprawdę nie chcą pracować po 300 godzin w miesiącu, jednakże ktoś musi obstawić dyżury - ale oczywiście brakuje w Polsce lekarzy, na co nasi rządzący nie zwracają uwagi), o dobrą jakość szkolenia. Chciałabym móc być dobrym lekarzem. Chciałabym móc po pracy wrócić do domu, spędzić trochę czasu z rodziną i nie martwić się, że nie mam za co zapłacić rachunków, nie mówiąc już o kupnie książek do nauki, newsletterów medycznych, czy niezbędnych kursów (np. z USG). Na razie wprowadziłam się do rodziców, bo po prostu nie stać mnie na własny kąt. Nie chcę pracować na dwa etaty, bo wtedy nie będę miała czasu na naukę, zresztą na razie nie mam za bardzo możliwości w medycznej dziedzinie, może praca w Biedronce na kasie? Serio to rozważam, zwłaszcza po ostatnich podwyżkach, ale kiedy miałabym się wtedy uczyć?
Czasami jak czytam komentarze internautów pod artykułami o walce rezydentów o godne zarobki i warunki pracy, to chce mi się płakać. Ludzie mają takie straszne zdanie o lekarzach. Tyle jest w polskim społeczeństwie nienawiści do lekarzy, braku zaufania. Zastanawiałam się skąd to się bierze, bo w szpitalu czy w przychodni większość pacjentów zdaje się lubić swoich lekarzy.
Czytałam na ten temat artykuł i wynikało z niego jasno, że ludzie ufają swojemu lekarzowi, ale nie lekarzom jako grupie zawodowej.
Odpowiedzią są: media.
Media szukają sensacji. W medycynie laik łatwo taką znajdzie. Codziennie ktoś umiera, ktoś ma komplikacje, rodzi się chore dziecko, czyjś stan pogarsza się nagle. Ludzie szukają winnego. Szpital to miejsce, w którym czasami zdarzają się cuda, ale lekarze to nie czarodzieje. Mamy ograniczone możliwości. Nie każdego da się wyleczyć, czy nawet uratować. Rozumiem, że ze stratą kogoś bliskiego trudno się pogodzić. Rozumiem ludzi, że mają pretensje. Kiedyś winili boga, teraz lekarza. Bogu się tylko dziękuje jak się polepszy. Jak się nie uda, obrywa lekarz. Przecież lekarze nic nie potrafią, to konowały i złodzieje. Pacjenci nigdy nie czują się winni. To, że pili całe życie, że nie stosowali się do zaleceń, że nie brali leków, że nie zaszczepili dziecka, że pacjentki paliły czy ćpały w ciąży... to w jakiś sposób wina lekarza?
Znam wielu lekarzy. Z bardzo nielicznymi wyjątkami to wspaniali, troszczący się o swoich pacjentów i chcący ich dobra ludzie pełni empatii. Każdy ma jednak pewien limit cierpliwości. Lekarze pracują niezliczone ilości godzin, są zmęczeni, mają za mało czasu na pacjenta. Jeśli dodać do tego roszczeniowych i chamskich pacjentów, nawet anioł mógłby zwariować. Lekarz to tylko człowiek. Ludzie powinni zrozumieć, że lekarz też może mieć gorszy dzień, chore dziecko w domu, grypę, czy być po prostu zmęczonym lub głodnym.
Czasami zwykły uśmiech, czy miłe słowo, może poprawić twojemu lekarzowi humor i to też sprawi, że podejdzie do ciebie z lepszym nastawieniem.
W każdej grupie są wyjątki, więc i w medycynie zdarzają się czarne owce. Jeśli nie masz zaufania do swojego lekarza, to masz prawo go zmienić.
Zanim zaczniesz się awanturować, że czekasz już drugą godzinę, zastanów się czy to wina pracowników, czy zepsutego systemu, w którym brakuje obsady i odpowiedniego finansowania. Nie jest winą lekarza, że ma 10 min na pacjenta, że musi wypełniać masę dokumentów i że musi wszystko 10 razy sprawdzać, bo jak gdzieś się pomyli to poniesie za to pełną odpowiedzialność, pomyli się w przepisaniu leku - może zabić, pomyli się w dokumentach - dostanie kary finansowe. Ten zawód jest strasznie stresujący. Nie jest winą lekarza, że przyjmie dodatkowych pacjentów, wydłuży się trochę kolejka i zostanie po godzinach - za darmo. Czy ktoś byłby w stanie odmówić matce z chorym dzieckiem lub wystraszonej starszej kobiecie z kołataniem serca?
W medycynie może i brakuje empatii, ale nie ze strony personelu medycznego, a ze strony pacjentów. My rozumiemy ból, strach, smutek, zmartwienie i bezsilność. Stykamy się z tym na co dzień. Robimy co możemy, by ulżyć naszym pacjentom i ich rodzinom. Jedyne czego oczekujemy w zamian to szacunek i godne warunki pracy.
Byłam już na którymś z kolei jego show i jak zwykle mnie rozśmieszył do łez. Na youtube są fragmenty jego stand upów, a na facebooku funpage z updatami odnośnie kolejnych występów. We Wrocławiu jest co najmniej jeden wieczór w miesiącu.
Znalazłam to w roboczych. Nie pamiętam kiedy i dlaczego to napisałam. Parę lat ma ta notka.
Dwadzieścia jeden lat.
'Przed sobą całe życie, przed sobą cały życia szmat.'
Czy w tym wieku, można stracić wiarę i chęci by żyć? Można. Ona wiedziała już, że nic dobrego jej nie czeka. Wszystko co piękne już było. Spierdoliła to. Spierdoliła to co miała i teraz będzie do końca swoich dni nostalgicznie do tego wracać. To było dobre. To było piękne. Wyidealizowana wizja tego co 'perfekcyjne', tego co nie istnieje. Świat fantazji potrafi tak zamieszać w naszej realności. Te wszystkie szczęśliwe historie, te obrazy, które podrzuca nam fikcja, sprawiają, że wierzymy, że nas też czeka to samo. Każdy marzy o swojej wielkiej przygodzie. Przygody są. Tylko, że uświadamiamy sobie to jak już je przeżyjemy. Jak przeminą, jak odbierze nam je czas, jak sami je sobie odbierzemy, wiarą w coś, co nierealne. Ostatnio zaczęłam dostrzegać ludzi koło 40-50 bez obrączek. Każdy z nich nadal czeka na 'to coś'. Na ogół dostrzegamy szczęśliwe pary, bo są one po prostu w centrum uwagi, bo to jest to co chcemy dostrzegać. Samotni, smutni ludzie są w cieniu. Chowają się za fałszywymi uśmiechami, uczą się udawać szczęśliwych. Wiedzą jednak, że na starość nikt ich nie wesprze. Będą sami. Nie będzie się do kogo odezwać, nie będzie z kim wypić kawy, nikt im nie poda solniczki. Będą mogli sobie przyprawić zupę łzami. Nie będą to łzy szczęścia. Dzień świra nabiera coraz więcej sensu. Z każdym przeżytym dniem. Z każdym spotkanym smutnym, szarym człowiekiem ukrytym za kurtyną milczenia i desperacji. Ludzie są zdesperowani kontaktu i uczucia. Każdy chce być kochany. Każdy chce się poczuć najważniejszą osobą dla kogoś. Nikt nie chce umrzeć w samotności. Każdy chce mieć pewność, że 'na dobre i na złe' będzie przy nich ktoś kto ich wesprze i podzieli z nimi chwile szczęścia. Szczęście nic nie znaczy, gdy nie mamy się nim z kim podzielić. Ludzie gonią za błachymi sprawami, myśląc, że tego właśnie pragną. Wymarzona praca, podróż, przygoda. W tym wszystkim zapominają o tym co najważniejsze. O innych ludziach. O przyjaciołach, o kochankach, o towarzyszu, z którym chcielibyśmy kroczyć przez pola, łąki i bagna, z kim moglibyśmy przeskoczyć strumień i przepłynąć morze, kogoś z kim moglibyśmy stanąć na szczycie świata i krzyczeć. Najsmutniejsi ludzie żyją wśród nas. Jestem kandydatem na takiego człowieka. Za dwadzieścia lat, będę uśmiechać się, osiągnę coś wspaniałego, będę pomagać innym i może zatracę w pracy. Co wieczór będę wracać do pustego domu i mówić sobie 'dziś był wspaniały dzień', z każdym kolejnym dniem coraz bardziej przybita. Jednak nie dopuszczę do siebie myśli, że jest mi źle. Nauczę się tego. Tylko czasem, raz na jakiś czas, pomyślę nad tym co miałam i co sama odzrzuciłam. Chciałam przygody? Tak. Przygoda już za mną. Teraz zostały tylko konsekwencje. Wiem, że muszę się nauczyć z nimi żyć. Sama wybrałam tę drogę i muszę nią kroczyć z podniesioną wysoko głową. Nie ma powrotu. Przez dzicz będę przedzierać się sama, uzbrojona tylko w swoje myśli i silną wolę. To nic, że czasem się przewrócę, czy padnę z wycieńczenia. Podniosę się i pójdę dalej. Po drodze może spotkam jakieś stworzenia. Zachwycę się pięknem. Porozmawiam ze spotkaną po drodze małpą. Zaprzyjaźnię się z wiewiórką. Później pójdę dalej. W końcu umrę gdzieś na drodze... jak w 'into the wild' wspominając wszystkie dobre rzeczy, które mi się przytrafiły, wszystkie dobre rzeczy, które sama odrzuciłam. Taką drogę wybrałam i będę nią konsekwentnie kroczyć. Nie ma przebacz. Prawo dżungli obowiązuje nas wszystkich. Są rzeczy, których bardzo żałuję, są też podjęte decyzje, które były słuszne i decyzje bez znaczenia. Życie. Dwadzieścia jeden lat. Tyle ciekawych rzeczy może się zdarzyć jeszcze. Dlaczego więc już mi na niczym nie zależy? Dlaczego nie wierzę? Dlaczego nic nie sprawia mi radości? Gdyby nie moja rozwinięta wyobraźnia i wygórowane wyobrażenia o świecie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie dowiemy się. Co było to było. '...i płynie się dalej, i płynie się dalej.' Fajnie jest zapomnieć wszystko co złe i wyprzeć z pamięci nietrafione decyzje i przykre chwile. Tak, to jest mój sposób. Moje kłamstwa. 'Nie pamiętam, więc się nie zdarzyło .'
|Gary Jules - Mad world
'All around me all familiar faces, warn out places, warn out faces.
Bright and early for a daily races going nowhere. Going nowhere.
Their tears are filling up their glasses [with] no expression. No expression.
Hide my head i wanna drown my sorrow [because there's] no tomorrow. No tomorrow.
And i find it kind of FUNNY. I find it kind of SAD. The dreams in which I'm dying are the best I've ever had. I find it hard to tell you, I find it hard to take when people running circles it's a very very mad world. Mad world.
Children waiting for the day they feel good: 'Happy birthday! Happy birthday.'
[When they get older they realize, it's not so happy after all. They are just one year closer till the end of their trip. And what did they achieve? How many of their dreams came true? Was it worth it?]
And they feel that every child should sit and listen. Sit and listen.
[If they would, they could avoid mistakes that were already made. But they don't. They just never do.]
Went to school and I was very nervous [because] no one knew me. No one knew me.
[I could be anyone I wanted to be.]
Hello teacher tell me whats my lesson: look right through me. Look right through me.
[Yes, I picked the easier way. Hidind behind other's back. Not fighting for anything.]
And I find it kind of FUNNY I find it kind of SAD. The dreams in which I'm dying are the best I've ever had. I find it hard to tell you. I find it hard to take. When people running circles it's a very, very mad world. Mad world. Enlargen Your world [which is] mad world.'
Nie ma teraz piosenki, która by lepiej oddała to co w tej chwili czuję. Dotarło do mnie w końcu, że nie ma tego świata, w którym żyłam, który sobie przez ostatnie 21 lat budowałam. Moja bańka ostatecznie pękła.
World! Here I am. Come on! Try me. I will not give up without a fight.