piątek, 9 sierpnia 2019

popierdolona


No... od jakiegoś czasu jestem już zdiagnozowanym popierdoleńcem. Od zawsze wiedziałam, że z banią mam coś nie tak, po prostu podejrzewałam dużo różnych rzeczy, a tej nie. 

Już od kilku miesięcy biorę leki i od niedawna zaczynam funkcjonować jak człowiek, ale może zacznę od początku.


Urodziłam się pewnej zimnej, jesiennej nocy... No dobra, może nie od początku. 

Będąc w ciąży z synem kazano mi leżeć, przez kilka miesięcy. W tym czasie musiałam zajmować się roczną córką, a bez chodzenia i dźwigania to nie lada zadanie. Spacery nie wchodziły w grę, za to książki miałyśmy wszystkie przeczytane. Leżenie z nogami do góry nie wychodziło mi zbyt dobrze, bo ile można leżeć jak jest tyle roboty w domu. 

Na szczęście ciążę donosiłam, pojechałam rodzić i... miałam pierwszy chyba atak paniki. Teraz myślę, że to może dlatego, że cesarka mnie przerażała bardziej niż cokolwiek innego, nawet nie tyle sam zabieg co dochodzenie do siebie po nim. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to atak paniki, myślałam, że źle się czuję po prostu, może jestem chora, może to ta pieprzona ciąża i hormony?


Gdy wróciłam do domu, niby było ok. Po ok 2 tyg wyszłam na pierwszy krótki spacer z dziećmi i było ok. Później spacery były coraz dłuższe i dłuższe, nawet kilkukilometrowe. Aż pewnego dnia, coś nie pykło. Wyszłam na spacer i zrobiło mi się słabo. Wystraszyłam się, że zasłabnę na ulicy i dzieci zostaną same, bez opieki. Zaczęłam chodzić na spacery bliżej domu, z telefonem w ręce, bo "jakby coś" to będę mogła do kogoś zadzwonić. Wyjście do sklepu, apteki, piekarni, znajomych, w końcu nawet przejażdżka autem czy odwiedziny przyjaciółki stały się dla mnie zbyt dużym stresem i wyzwaniem. Stwierdziłam, że chyba czas na psychiatrę, ale... przecież do niego nie pojadę, bo jak skoro nie mogę wyjść z domu bez ataku paniki. To może zaproszę go do siebie? Tylko co to będzie za wizyta jak ja nie będę w stanie myśleć trzeźwo, a może nawet wyjść z łazienki.


Kilka miesięcy później, próbując dzień po dniu się przełamać, wychodzić na coraz dalsze spacery, wchodząc do apteki, piekarni, stawać w kolejkach i wsiadać do auta nawet jeśli miałam jechać tylko do babci kilka przecznic dalej... miałam jechać na komunię kuzynki. Wtedy myślałam już, że jest lepiej, bo byłam nawet u kosmetyczki (gdzie po ok 90 min dostałam ataku paniki, ale kto zapisuje do kosmetyczki na 2 godzinny zabieg z dotykaniem, gdzie trzeba leżeć i się relaksować, kogoś z atakami paniki w sytuacjach "bez wyjścia" jak np. stanie w kolejce przy kasie, albo co gorsza w korku na 3 samochody? A zaraz po tym umawia do fryzjera? No jak to kto. Moja mama.) i fryzjerki (na szczęście znam ją od ponad 12 lat i jak się okazało miała podobne akcje, więc pomogła mi się uspokoić i "kazała" iść do psychiatry, po leki, bo "bez sensu się męczyć"). 

Widzę, że dziś jest dygresja na dygresji... No cóż. Dopiszę to do listy moich objawów. :p



Na czym to ja... a! Jadę na komunię, względnie pewna, że sobie poradzę, bo przecież nikt mnie nie będzie dotykał, dzieci jadą innym autem (dzieci w aucie to dodatkowy stresor, bo córka ma chorobę lokomocyjną, poza tym każdy jęk odbieram jako alarm) i w każdej chwili mogę wyjść, a nawet wrócić do domu.
Wsiadłam z ojcem do auta, z przodu (to zawsze pomaga), ruszyliśmy. Nie dojechaliśmy do kolejnej przecznicy, a ja... chciałam "uciec" z auta. Wysiąść, wrócić do domu na piechotę i już nigdzie nie wychodzić. Mój ojciec złapał mnie ręką i powiedział stanowczo: "Siedź. Nigdzie nie idziesz." Kilka przecznic dalej już było lepiej. Miałam najgorszy atak paniki dotychczas i... nic się nie stało. Nie zemdlałam, nie umarłam, nie zwymiotowałam... Zanim wysiedliśmy z auta moje ciało było już tak zmęczone dużą dawką hormonów i stresu, że do wieczora ataków praktycznie nie miałam.


No ok, zapomniałam wspomnieć, że te swoje wyjścia, to nie do końca "na trzeźwo", bo miałam swoją miksturę od rodzinnego, na uspokojenie. Jak widać pomagała tylko nieznacznie.

Po tej wyprawie (bo dla mnie to było tak męczące, jak wyprawa) dotarło do mnie to co dobrze wiedziałam. Te ataki są tylko we mnie i w pewnym sensie są samoograniczające się. Kilka minut i najgorsze za mną. 
Jakiś czas później umówiłam się w końcu do psychiatry i mógł zdiagnozować u mnie nerwicę.


Nie opisuję tu wszystkich objawów jakie miałam, ani wszystkich sytuacji czy ataków, bo to nie o to chodzi. Opisuję to, żeby sobie to poukładać w głowie, żeby przed samą sobą przyznać się, że nie jestem wszechmocna, ale też pokazać sobie i przypomnieć, że jestem silniejsza niż czasami mi się wydaje i że dam radę. 


Nie chcę też, by ktoś czytając to sam się zdiagnozował w domu, czy olewał swoje objawy. Nie. Zachęcam natomiast do pójścia do psychiatry, bo to żaden wstyd. Od kilku miesięcy biorę leki przeciwdepresyjne w małych dawkach, a różnica jest ogromna. Teraz zbieram się żeby jeszcze pójść do psychoterapeuty, żeby dowiedzieć się "why?".


Wychodzę z domu, chodzę na zakupy, jeżdżę autem, odwiedzają mnie znajomi, byłam z dziećmi na wakacjach, poszłam na wesele (tam akurat nie czułam się "beztrosko", ale poszłam, zatańczyłam, napiłam się i dałam radę - więc jestem z siebie bardzo zadowolona). Mam lepsze dni, gdzie jestem "normalna" i gorsze, gdy nie mam siły, mam mini atak czy po prostu stan przed atakiem, ale coraz lepiej sobie z tym wszystkim radzę.
Wpadłam też na fajne filmiki z autohipnozy, które chętnie podrzucę, jeśli ktoś potrzebuje. Są naprawdę uspokajające.


Dlaczego piszę o tym akurat dziś? 
Na fb przeczytałam jakąś starą wiadomość od kogoś, kto napisał mi życzenia urodzinowe: 
"have that breakthrough it always seems you're destined to have", 
których tak bardzo nie rozumiem.
Może chodziło właśnie o to żebym dowiedziała się jak bardzo popierdolona jestem? 
Jeśli to nie to i nie chodzi o Nobla z literatury to naprawdę nie wiem o co chodzi.


Koniec zwierzeń. Li is out.