sobota, 6 lipca 2013

Wrocławskie ZOO


Kilka dni temu wybrałam się do Wrocławskiego ZOO. Przekonała mnie do tego koleżanka, która ciągle tam chodzi z dzieciakiem. Mały ma frajdę, ona też nie narzeka. Jest tam czysto, wesoło i ciekawie. Ona ma roczny karnet i mówi, że nie żałuje, że go kupiła. Ja trafiłam akurat na studencką środę, a to oznacza - bileciki dla studentów po dyszce. Super sprawa. 
Kiedyś często chodziłam do ZOO, bo mój biol-chem tego wymagał i nie wstyd się przyznać, że to po prostu lubię. Ze znajomymi wpadaliśmy do ZOO co najmniej dwa razy w roku. Kontakt ze zwierzętami koi i uspokaja.
Porównując wcześniej i teraz, widać sporo zmian. Przede wszystkim, zwierzęta mają dużo więcej miejsca i wolności (może nie wszystkie, ale niektóre, jak na przykład małpy i lemury, biegają sobie praktycznie wolno). Dodatkowo pojawił się nowy leniwiec, więc teraz są już dwa. Nie żeby one cokolwiek robiły, co to to nie. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby leniwiec się ruszał, ale można sobie powyobrażać jak jeden z nich się odczepia od gałęzi nad naszą głową i spada nam w ramiona (po czym pewnie rozszarpuje nam twarz pazurami, ale mamy okazję zobaczyć leniwca w ruchu. Na pewno warto :p ).
W akwarium i gadziarni praktycznie nic się nie zmieniło, są jak zwykle super. Motylarnia kwitnie (chociaż akurat trafiłam dość średnio, bo przed wylęgiem). Małpy człekokształtne mnie zasmuciły, bo mi ich szkoda, że tak siedzą od lat w zamknięciu. Misie i foczki to chyba największe lenie (zaraz po leniwcach). W ZOO można sobie też coś zjeść konkretnego (jest tam kilka restauracji), a na deser, podwieczorek lub po prostu dla ochłody, można rozkoszować się pysznymi lodami, mrożonymi jogurtami i shake'ami. Zawiodłam się tylko trochę, bo tygrysy się pochowały i nie znalazłam goryli (tak coś mi świta, że je sprzedali bo coś tam, coś tam). 
Podsumowując: wyprawa do Wrocławskiego ZOO - polecam gorąco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz