piątek, 23 lipca 2010

pewnej pieknej (za)pelnionej ksiezycowej nocy...

Pewnej pieknej (za)pelnionej, ksiezycowej nocy, bo takie wlasnie sa noce w opowiadniach, usiadlam i plakalam. Niby wszystko jest w porzadku, ale cos nie jest. Niby wszyscy dookola sie usmiechaja, ale nie sa szczesliwi. Niby tak wlasnie chcialam, ale nie tak. Niby nigdy nie placze, ale placze. Niby noc byla 'piekna (za)pelniona ksiezycowa', ale taka nie byla. Niby w kolo tyle ludzi i przedmiotow, ale ja sie czuje jakbym lewitowala w niekonczacej sie prozni. I niby nie wiem dlaczego tak jest, ale tak naprawde wiem doskonale.
Mam wszystko co wiekszosc ludzi najbardziej ceni. Mam wspanialych rodzicow, przyjaciol, robie to co, powiedzmy, chcialam robic, mam chlopaka..
I w tym momencie wlasnie sprawy sie komplikuja. Nie wiem czy to chodzi o mnie, czy o niego. Moze winna jest 'roznica kulturowa', ale nie specjalnie bym sie na tym opierala. Brakuje mi takiego bezgranicznego zaufania w tym zwiazku. On jest cholernie wrecz zazdrosny, a ja mu nie do konca ufam jesli chodzi o jego uczucia, ciagle szukam jakichs ukrytych powodow, zamiarow. I czasami brakuje mi szacunku z jego strony. Na codzien jest ok, ale czesto jest tak, ze mamy spiecia. Najpierw male, pozniej coraz wieksze i wieksze az nastepuje moment wielkiej burzy z calym asorytmentem grzmotow i blyskawic.. nastepnie na jakis czas jest cicho. A pozniej wszystko zaczyna sie od nowa. Jestem juz tym wszystkim tak zmeczona, ze nie mam sily na nic innego. Od niedawna zastanawiam sie czy jeszcze warto walczyc.. moze po prostu lepiej byloby olac to wszystko i zanurzyc sie w moj muzyczny swiat. Oczywiscie bedzie bol, tesknota i poczucie pustki, ale to minie. A zanim minie znow bedzie czas regeneracji, ktory tak lubie. To taki artystyczny okres kiedy wena nie odstepuje na krok. Mam wtedy tyle czasu dla siebie (bo nagle nie trace kilku-kilkunastu godzin na rozmowy, zabawe, czulosci i milczenie razem).




No ale, bo zawsze jakies 'ale' jest, pozniej znow zacznie sie szukanie partnera, bo tak naprawde nie ma samotnikow z wyboru i kazdy zdrowy czlowiek dazy do znalezienia swojej drugiej polowki, a kazdy nastepny zwiazek moze skonczyc sie tak samo. Oczywiscie uczymy sie na bledach i bedziemy sie starali ich unikac w kazdym nastepnym, ale za ktorym razem stracimy pewnosc ze 'to juz na zawsze' i kiedy nie przestaniemy do tego podchodzic powaznie? Za ktorym razem stwierdzimy 'jak nie ten to inny, zobaczymy tydzien, miesiac czy rok'. Nasze spoleczenstwo jest coraz bardziej zagubione, bo zatarly sie najwazniejsze wartosci. Teraz nie licza sie juz tak bardzo milosc, stabilnosc, rodzina. Czasy sie zmieniaja, a my zamiast isc w gore po drabinie szczescia zsuwamy sie w dol. Bo tak naprawde, zamiast troche wysilku wlozyc w zwiazek i jego odbudowe, bo wiadomo kazdemu zdarzaja sie gorsze chwile, to marnujemy energie na odbudowe siebie po 'nieudanym' zwiazku, a pozniej zaczynamy wszystko od nowa z kims innym. Jaki w tym sens?
Ano taki, ze w pewnym momencie jestesmy tak bardzo oslabieni walka, ze nie mamy sily walczyc ani o zwiazek ani o siebie. Potrzebujemy wtedy czasu na regeneracje, a pozniej jest juz za pozno na ratowanie zwiazku. I nie widzimy juz sensu. Bo jaki jest sens biegniecia pod wiatr, gdy z nawietrzna mozemy dotrzec duzo szybciej do celu? Jaki jest sens brnac znow w to co okazalo sie 'trudne', gdy poznajac nowa droge moze ona okazac sie duzo lepsza?
Nie wiem. Jestem zagubiona i bezradna. Znow poddaje sie zyciu i spycha mnie ono gdzies na pobocze. Na razie dalam mu kolejna 'ostatnia' szanse, ale nie wierze, by cos sie zmienilo. Moze na miesiac, dwa, a pozniej i tak bedzie to samo. Ale tym razem sam to powiedzial 'Jak sie nie zmienie, to bedzie to koniec' no i ja sie zgodzilam. Na moich warunkach, ale znow dalam za wygrana w pewnym sensie. Milosc jest naprawde glucha, slepa i glupia, a przynajmniej takimi nas robi.
I jeszcze jedno. Jak wybrac droge, skoro zarosla juz trawa i jej nawet nie widac?
Spacer na przelaj nie jest chyba najlepszym rozwiazaniem.
Nie wiem co robic, zobacze co przyniesie mi jutro. Mam tylko nadzieje, ze nie bedzie w nim za duzo bolu, bo na sama mysl sciska mnie w sercu.
A moze to znow czas, by zamienic sie w krolowa lodu?

6 komentarzy:

  1. stara nie daj z siebie zrobic cierpietnicy!!!
    jestesmy kowalami wlasnego losu.. co tylko postanowisz i szczerze bedziesz pragnac i konsekwetnie dazyc to sie stanie chocby nie wiem jak silny wiatr wial i chocby nie wiem jak wysoka byla trawa

    a ja wzielam taka lekcje ze ludzie sie nie zmienaja, no chyba ze ich przez rok albo i dluzej nie widzimy, to mozna cos dostrzec..

    mysle, ze szanse trzeba dac zawsze, a jak sie bardzo kocha i widac bylo poprawe to mozna i druga, ale trzecia i kolejna to juz jest oszukiwanie i ranienie samego siebie i nie potrzebne marnowanie czasu i energi i dobrego humoru..
    a jesli juz kwitnie w tobie ta mysl ze masz juz dosc i chcesz to skonczyc, to tak sobie mysle, ze juz postanowilas tylko boisz sie zrobic nastepny krok aby kogos nie zranic, aby nie zalowac.. ale pamietaj, ze twoje szczescie jest najwazniejsze, bo jesli jestes nieszczesliwa nawet troche, to nie mozesz dac szczescia..

    OdpowiedzUsuń
  2. nie wiem czy to jeszcze aktualne... upss

    OdpowiedzUsuń
  3. jeżeli on jako "chłopak" ma do Ciebie mało szacunku.., to wyobrażam sobie jakich rogów dostanie jako "mąż"(?)

    OdpowiedzUsuń
  4. jakoś wyjątkowo mi się spodobało to drugie "Bo tak naprawde", chociaż nie powiem żebym się stosował do Twojej idei.

    jak to mawia moja babcia, "miłość to uczucie głupie, (...)" ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. masz mądrą babcię :)
    Ja dalej walczę i nie zamierzam się tak łatwo poddać. Myślę, że lepiej iść pod wiatr razem niż z wiatrem osobno.

    OdpowiedzUsuń
  6. no i wyszło jak zwykle [facepalm]

    OdpowiedzUsuń