Ostatnie kilka/kilkanaście dni przeleciały pod znakiem smuta. Słuchałam smutów, myślałam smuty i byłam smutem. Czasami tak mam. Teraz chyba smut pomału odchodzi, chociaż wydaje mi się, że będzie wracał częściej, bo jesień. Mam do namalowania obrazy, ale nie mogę malować. Mam się uczyć, ale mi nie idzie. Mam napisać jakieś opowiadanie, ale moje palce nie wiedzą, w które klawisze klikać. Mam się zapisać na tańce, ale brakuje mi odwagi i energii. Mam wyjść się spotkać ze znajomymi, ale nie mam siły. Nie mam palić, ale to sprawia, że choć na chwilę czuję się, jakby świat stał przede mną otworem, jakby to wszystko miało sens i jakbym miała zrobić to wszystko co 'mam zrobić' zaraz, już, za chwilkę.
W piątek byłam na swoim rozdaniu dyplomów i chociaż myślałam, że mnie to nie rusza, to okazało się, że jednak byłam podekscytowana. W sobotę był bal absolwenta i chociaż myślałam, że mnie to rusza, to okazało się, że jednak była to impreza dość... zwykła. Czułam się jakbym przez przypadek poszła na nie to wesele. Napiłam się więc, potańczyłam i... tyle. Po raz kolejny znalazłam dowód, że najłatwiej ludzi poznaje się na fajce. Zazwyczaj w palarni jest ciszej, więc da się pogadać, tematy same się znajdują, jest coś co 'nas łączy' i te kilka chwil kiedy jesteśmy na siebie skazani, więc coś tam każdy gada. Dodatkowo każdy jest rozluźniony. Palacze, nawet ci 'okazjonalni' zazwyczaj są pozytywnie jebnięci i zawsze mają coś do powiedzenia. Z palaczem możesz się poprztykać, pośmiać, wymienić uwagi i ostro żartować, a później każdy idzie w swoją stronę, by za jakiś czas znów zobaczyć swoje głupie mordy 'na fajce' i zacząć rytuał od nowa. Palacze to specyfistyczna grupa, której niepalacze nie zrozumieją.
'Dlaczego palisz? Nie pal. Palenie jest głupie.'
'Bo. Kurwa. Lubię.'
Palenie to styl życia. - Wiem, wiem, powiecie, że dorabiam teorię do aktu. Miałam już tak, że nie paliłam. Mogę nie palić i nic mi nie będzie. Nie uważam, że jestem uzależniona od nikotyny. Wiem, że jestem uzależniona od aktu palenia. Tu nie chodzi o ruch ręką, o dym, o smak, o toksyny. Tu chodzi o natłok myśli, o ścieżki rozumowania, o nastrój, o uczucie chwytania chwili, o ulotność, o spokój, o odprężenie, o fale przyjemności wynikające z jebania konwenansów, o przymknięte w rozkoszy oczy i lekko uchylone usta wypełnione obłoczkiem pięknego dymu, o muzykę w głowie lub w uczach, o natchnienie, o plany, o 'mieć świat u stóp', o 'mogę wszystko', o niezrozumiałą zajebistość i o chill. Czasami mam wrażenie, że ta 'fajka' to jedyne co keeps me sane. Bo kiedy jest mega hóiofo to zawsze jest ta myśl: 'idę zapalić'. Po fajce zazwyczaj jest troszeczkę lepiej. Jak jest zajebiście to z fajką jest jeszcze lepiej. Jak jest smutno, to fajka zmienia to na lepsze smutno, bo twórcze, i artystyczne, i głębokie. Jak człowiek się wkurwi, to fajka pozwala ochłonąć.
To nie tak, że ja chcę kogokolwiek przekonać do palenia, bo każdy inaczej się czuje i to widzi, ale moja sieć połączeń pamięciowych, która wytworzyła się na studiach, wszystkie silniejsze uczucia, łączy sobie z fajką. Kiedyś dużo paliłam, teraz palę tylko dla przyjemności, kilka razy dziennie. Dla mnie najprzyjemniejsze fajki to: rano do kawy, po sexie, w trakcie tworzenia czegoś, przed snem, na łonie natury, do drinka, w trakcie emocjonującej, wciągającej rozmowy, po przepysznym posiłku.
A coś co psuje humor najbardziej, to gdy widzę jak ktoś pali, np w filmie, a ja akurat nie mogę. To gorsze niż oglądanie kanałów kulinarnych jak jest się głodnym.
|Iggy Pop and Tom Waits (Coffee and cigarettes) - FULL version