Odkad mam symptomy, zauwazylam, ze w chwilach bez symptomow, jestem o wiele szczesliwsza, niz zanim mialam symptomy. Czegos mnie jednak zycie nauczylo. Im jest nam gorzej, tym mniej nam do szczescia potrzeba.
Poza tym im blizej konca studiow, z kazda patologia ludzka, ktora obserwuje w szpitalach, coraz bardziej nie lubie ludzi. Pomalu zaczynam tez uwazac, ze kazdy jest patologiczny na swoj sposob. Nie trzeba byc alkoholikiem, okropnym rodzicem, czy chujowym czlowiekiem, zeby byc chodzaca lub lezaca patologia. Kazdy z nas dazy do samodestrukcji, choc czesc nadal jest w fazie zaprzeczenia.
Coraz bardziej rozwazam zmiane sciezki, bo i coraz bardziej nienawidze tego co robie. Jak to mozliwe, ze jeszcze na studiach ogarnela mnie rutyna?
Skoncze te studia, odbede staz, zdam egzamin i zakoncze pewien okres w zyciu. Mission accomplished. A pozniej... no wlasnie. Co pozniej? Otworze budke z hot dogami?
Szukam pomyslu na zycie.
Kolejna kwestia to znikajace mi miesiace. Nie chodzi mi o to ze czas szybko leci. On znika. Jeszcze przed chwila byl czerwiec, a dzis spojrzalam w kalendarz i jest listopad. Da fak?! Rozumiem zgubic dzien, czy dwa, ale kilka miesiecy? Nie mam pojecia co ja w tym czasie robilam. Mam kilka obrazow w glowie, ale ogolnie... kto mi ukradl czas?! Boje sie konca studiow. Przyszlosc jest taka niepewna. Znow nadejdzie czas podejmowania trudnych decyzji, a w tym jestem beznadziejna. Znow pozwole im podjac sie bez mojego udzialu. Przynajmniej nie bede sie czula az tak winna, jak cos sie zjebie, a jak wiadomo, zawsze sie cos zjebie. Szczescie jak zjebie sie tylko jedna rzecz, bo zazwyczaj zjebuje sie wszystko na raz. Pozniej jest faza uczenia sie zyc z tym co sie zjebalo i zbierania ocalalych kawalkow. Niestety z kazdym zjebaniem, jestesmy coraz bardziej patologiczni. Zastanawiam sie jak nisko mozna upasc. Coraz lepiej rozumiem patologie i zastanawiam sie czy to czyni mnie jeszcze bardziej patologiczna. Troche smiesza mnie ludzie ktorym ciagle zalezy, a troche im zazdroszcze, jednak tylko przez chwile. Pozniej przypominam sobie jak bezsensowne to wszystko jest i ciesze sie z tego, ze mi juz nie zalezy. Dzieki temu moge sobie siedziec w cieplym i kontemplowac kolejne fragmenty nieprawdziwych historii z niebieskiego ekranu.
Ostatnio wszyscy mowia mi ze jestem blada, ze niezdrowo wygladam i ze jakos schudlam.
Blada jestem, bo w tym roku na wakacjach sie nie opalalam. Po prostu stwierdzilam, ze wole swoj naturalny kolor. Niezdrowo wygladam... Nie wiem o co chodzi. Zdrowo sie odzywiam, nie pije alkoholu juz od dawna, jedyny problem to brak cwiczen, wiec troche miesni mi spadlo. Schudlam? Gowno prawda, utrzymuje stala wage juz od dawna, mieszcze sie w normie tabel i nie wygladam jak szkielet.
Matki jednak maja te swoje sposoby, by nam dojebac.
- 'Dziecko, gdzie sa twoje cycki? Juz calkiem je zgubilas!'
* Nie mamo, nosze ten sam stanik i nic sie nie zmienilo. Zawsze takie mialam.
- 'Ale ty masz wielki tylek!' a kilka zdan pozniej 'Jestes taka chuda'
* Co kurwa?! Serio?
Do tego dochodzi kilka komentarzy odnosnie wlosow, skory, ciuchow, paznokci, zebow i nie wiem czego jeszcze i mam ochote wyskoczyc przez okno.
Po pierwsze - wygladam normalnie.
Po drugie - po chuj takie gadanie?
Po trzecie - odpierdolcie sie wszyscy ode mnie.
Moj facet uwaza, ze wszystko ze mna w pozadku, a to on musi ze mna wytrzymac praktycznie 24/7, jesli chodzi o cala reszte populacji - nie musicie na mnie patrzec, jak sie nie podoba. Wytlumaczenie tego rodzinie, nie wchodzi jednak w gre wiec usmiecham sie tylko, najbardziej niezrecznym usmiechem na jaki mnie stac, kiwam glowa i czekam az przerzuca sie na kogos innego. Pozniej wracam do domu i przytulam mojego faceta. Jego dotyk i spojrzenia naprawiaja mnie w mgnieniu oka i wszystko jest ok, az do nastepnego spotkania z rodzina, kiedy znow wygladam niezdrowo.
Niektorym nie dogodzisz.