W pociągu należy... jeść!!! Najlepiej cały czas, bez przerwy, zaczynając już na peronie :)
po drodze do Kazimierza Dolnego
(- Mamo! mamo! jedziemy do Kazimierza
- A kto to jest ten Kazimierz
- Mamo! Kazimierza Dolnego.
- Ale on ma beznadziejne nazwisko. To ten mechanik?)
minęłyśmy Warszawę i ichniejszy stadion narodowy, który prezentuje się całkiem nieźle.
Pociągiem dojechałyśmy do Puławy, skąd musiałyśmy dojechać jakoś (autobusem) do celu.
GPS towarzyszył nam cały czas. Ludzie dziwnie się na nas patrzyli. Czyżby to dlatego, że jechałyśmy w dresach, śmiejąc się i gadając cały czas (tzw trrrrrrrrrr), obładowane torbami i jedzeniem? Hmmm...
W autobusie spytałyśmy kierowcę:
'na którym przystanku mamy wysiąść, żeby mieć najbliżej na Słonczną?'
Padła odpowiedź:
' w centrum'.
Tak też zrobiłyśmy. Wysiadłyśmy w centrum Kazimierza, autobus odjechał. Na przystanku zapytałyśmy jakiejś kobietki:
'W którą stronę na Słoneczną?'
Ona złapała się za głowę i powiedziała, że to strasznie daleko i że powinnyśmy podjechać tym autobusem, z którego właśnie wysiadłyśmy, jeszcze dwa, trzy przystanki.
'Acha' - wydobyło się z naszych zmęczonych, acz podekscytowanych ust.
Następny autobus za godzinę. Było słonecznie, gorąco, tłoczno.
'No dobra, to w którą stronę mamy iść i jaka mniej więcej odległość nas dzieli od celu?'
'To jest kawałek. Tak z dwa km musicie iść tą drogą cały czas prosto, a na skrzyżowaniu w prawo.'
'Ok. To nie tak daleko. Idziemy.'
Złapałyśmy bagaże i w drogę. Idziemy i idziemy, aż tu nagle kończy się ulica i przed nami wyrasta... galeria/muzeum?
Hmmm.... chyba czas znów zapytać o drogę.
'Przepraszam, na Słoneczną to dobrze idziemy?'
'Tak, ale to strasznie daleko!' -odpowiedział starszy mężczyzna.
Ręce nam trochę opadły.
'Jak daleko?' - spytałyśmy.
'Tak z dwa km'
'Aha.'
*jak to dwa km?? WTF?!*
Mężczyzna wskazał nam, że powinnyśmy iść na lewo (to była ta droga 'cały czas prosto'). Włączyłyśmy GPSa. Idziemy. Jakiś czas później, znów zapytałyśmy o drogę, tym razem pana dorożkarza. I znów było 'jakieś 2 km.' tylko dopowiedziane, że jak skręcimy tu w lewo to możemy iść przez las i będzie bliżej, ale z torbami niewygodnie. Poszłyśmy dalej 'prosto'.
Sytuacja zaczynała nas bawić. W końcu doszłyśmy do skrzyżowania na którym miałyśmy skręcić w prawo. Droga zaczynała iść delikatnie pod górę, a chodnik od czasu do czasu był poprzetykany latarniami wyrastającymi na środku. Zerknięcie na GPS - zostało '700 m' hurra! Już jesteśmy blisko.
Idziemy, idziemy, idziemy, zerkamy na GPSa i... '900m'?! Oddalamy się?
No ale cóż tu robić? Pewnie droga idzie jakoś dookoła.
Po jakiejś godzinie dotarłyśmy na ulicę Słoneczną, spocone, rozbawione i głodne.
Przeszłyśmy w końcu te '2 km'.
Pensjonat, w którym miałyśmy się zatrzymać prowadziła przemiła gospodyni. Od razu dała nam klucze, oprowadziła po naszym pokoju i zostawiła nas same, żebyśmy mogły się ogarnąć. Jeść i prysznic.
Odpoczęłyśmy chwilkę i poszłyśmy z powrotem do centrum, tym razem drogą przez las, przez tzw przez miejscowych 'wąwóz'. Zjadły nas komary, piasek nasypał nam się do butów, mysz wystraszyła, a mrówki dodawały tempa naszemu marszo-spacerowi, ale co tam. Było fajnie. I szybko. W niecałe 20 min byłyśmy w centrum. Poszłyśmy od razu zobaczyć co, gdzie i jak. Kino plenerowe, klub festiwalowy podobno w rynku, internet koło kina, w miejscu, gdzie odbywają się spotkania z twórcami. Poszłyśmy kupić sobie bilety na jakiś film. Wybrałyśmy 'Legenda Kaspara Hausera' pokaz przed przed-premierą Yumy, cobyśmy się nie nudziły następnego dnia.
Później postanowiłyśmy pozwiedzać okolice. Udałyśmy się na deptak nad Wisłą. Było gorąco i chciałyśmy się wykąpać, ale skok do Wisły byłby chyba dość ryzykownym posunięciem. Usiadłyśmy sobie na brzegu i zachwycałyśmy się pięknem Kazimierza popijając lekko schłodzone piwko.
Później wróciłyśmy do pensjonatu tą samą drogą, którą szłyśmy za pierwszym razem. Teraz zajęło nam to około pół godziny.
W pokoju oczywiście włączyłyśmy telewizor i oglądałyśmy reklamy przerywane jakimiś filmami i serialami. Aha, no i jedzenie!
Następnego dnia poszłyśmy do miasteczka wcześniej, by spotkać się z Piotrkiem w Zielonej Tawernie, ale nie wystarczająco wcześnie, by go złapać. Zobaczyłyśmy jednak Kubę G., jego dziewczynę Adelę i ich znajomych. No i był taki mega słodki psiak, który bawił się jak... no jak to szczeniaki. Po wypitym piwku poszłyśmy zobaczyć film 'Legenda Kaspara Hausera'. Oczywiście nasze myśli i rozmowy krążyły w okół Yumy, obsady i pana reż. Piotra Mularuka, który był głównym inicjatorem naszej wycieczki. To on nas zaprosił i dał bileciki.
'Legenda...' była dziwnym filmem, ale chyba mogę powiedzieć, że polecam. Klimat surrealizmu, schiz i dziwnych skojarzeń.
Po filmie wyszłyśmy przed kino, gdzie gromadziły się już dzikie hordy ludzi. Pan reż. już na nas czekał.
Próbowałam przebić się przez rzekę ludzi by się przywitać i przedstawić. Udało się. Dostałyśmy bileciki i... nagle naszym oczom ukazała się grupka aktorów (Kuba G.,Krzystek S.,Helena S i Jakub K.).
Weszłyśmy do kina (bardzo plenerowego) i zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Przeszczęśliwe i nie do końca przy ziemi, czekałyśmy aż wreszcie się zacznie.
Wyszła ekipa Yumy i zaprosiła nas na film. Piotrek spadł z podestu co wprowadziło wszystkich w odpowiedni wesoły nastrój. Zaczął się film. Reakcje publiczności były niesamowite. Ludzie śmiali się, klaskali, śpiewali piosenki z filmu. Naprawdę super publika! Piotr Mularuk mógł być z siebie dumny. Jego dziecko się spodobało. Później, gdy film przyspieszył i przestawał być zabawny słychać było westchnienia.
Po filmie nastała burza oklasków.
Wyszłyśmy oddając po kilka głosów 5/5
Później było spotkanie z twórcami, było tyle ludzi, że ledwo zmieścili się w ogródku filmowym.
Kuba G. spotkał swojego sobowtóra (który też studiuje w Krakowskiej teatralnej).
Na pewno zabawne przeżycie ;p
Po spotkaniu Piotr Mularuk zabrał nas na imprezę z jedzeniem i alkoholem. Aha, no i gwiazdami. ;p
Miałyśmy okazję pogadać z Piotrkiem, Heleną S., Jakubem K. i innymi ludźmi z towarzystwa.
Bardzo miły wieczór. Ale to nie koniec. Koło północy poszliśmy wszyscy do klubu festiwalowego, gdzie odbywało się 'silent disco'.
'Co to jest silent disco?' - zapytacie.
Już mówię. Polega to na tym, że każdy z gości dostaje swoją parę bezprzewodowych słuchawek, każde słuchawki mają ustawienie głośności i trzy kanały. Jest trzech DJów, którzy grają muzykę life, ale w klubie jest cicho. Każdy tańczy do tego co sobie sam ustawi.
Dziwne to było, ale dość ciekawe. Tłum ludzi, tańczących do innych utworów (i styli, bo na jedynce była muzyka polska, raczej rockowa, na dwójce - pop, a na trójce - techno), a najlepsze było jak ludzie zaczynali śpiewać, każdy coś innego. Komedia!
W czasie tańca ludzie pokazywali sobie na palcach 'jeden', 'dwa', 'trzy'.
Do pensjonatu wróciłyśmy jakoś koło piątej. Drogą, nie wąwozem.
Padłyśmy do łóżka i... zaczęłam jeść pierniki. Z piernikiem w ustach zasnęłam szczęśliwa. Ola zasnęła szybciej.
Rano/po południu/wieczorem obudziłyśmy się w stanie... no jakby to powiedzieć? KACA!!!
Olę podobno obudziło moje burczenie w brzuchu.
Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się o oczy to ten oto obraz, który wisiał na ścianie:
Maryjka, która ma odbyt zamiast ust, i jakieś dziwne oczy.
Przez godzinę obkminiałyśmy co jeszcze jest nie tak z tym obrazem, po czym włączyłyśmy telewizor.
Cały dzień opierdzielałyśmy się, a z łóżka wychodziłyśmy tylko na rolkę i po jedzenie. Wieczorem się jednak ogarnęłyśmy i poszłyśmy na rynek, myśląc: na rynku na pewno będzie Mak... bardzo się myliłyśmy. Ale był pan malarz, który narysował Johnnego Deppa i podrywał Olę. Spotkałyśmy się z Piotrkiem i pojechaliśmy razem do restauracji hotelowej, jakąś drogą pod górę. Była to impreza zamykająca festiwal.
Wszystkie gwiazdy i gwiazdeczki, oprócz ekipy Yumy, którą reprezentował tylko Piotrek, tam były.
Jednak my jako FC Yuma się wyalienowaliśmy, zabraliśmy trochę jedzenia, wina i poszliśmy na plac zabaw (był tam stolik, leżaczki, hamak i huśtawki). Pogadaliśmy, pośmialiśmy się i odbieraliśmy z beztroską ciskane w nas spojrzenia zazdrośników, którzy zachowywali się bardzo oficjalnie. Później Ola położyła się na hamaku, ja usiadłam na huśtawce i zaczęłyśmy sobie śpiewać 'plus i minus' (K44).
Piotrek cyknął nam parę fotek i pojechaliśmy znów do klubu festiwalowego na 'silent disco'. Było całkiem fajnie, ale ekipa się zmieniła. Zamiast aktorów, reżyserów, gwiazd telewizyjnych i takich tam, była masa festiwalowiczów.
Kolejny raz poszłyśmy spać nad ranem.
Następnego dnia wracałyśmy już z Piotrkiem do Warszawy. Tam miałyśmy małą przerwę, by spotkać się ze znajomym-nieznajomym i dalej w drogę, tym razem już do domu.
Oczywiście umierałyśmy z głodu ;p
Kilka dni przerwy w domu i...
kolejna wyprawa FC Yumy.
Następny przystanek Krosno Odrzańskie.
Pojechałyśmy pociągiem, więc nie obyło się bez...jedzenia,
spania,
wygłupów
i chwil kontemplacji.
Na miejscu, zadomowiłyśmy się w hoteliku z przepysznym jedzeniem, którego właściciel wrócił z wakacji specjalnie dla nas, FC Yumy.
Dla Filmu, Krosno Odrzańskie i jego przed-premiera filmu było bardzo ważne, gdyż to tu kręcona była większość scen, to tu jumacze działali i działają, to tu rozgrywały się sceny jak z filmu.
a zresztą co ja tu będę dużo pisać wklejam gotowca (napisałam to wracając pociągiem z Krosna ;p )
YUMA U ŹRÓDŁA
Dnia 8 sierpnia 2012 o godzinie 18.00 w Krośnie Odrzańskim odbyła się prapremiera filmu „Yuma”, reżyserii Piotra Mularuka. Wcześniej tego samego dnia, miały miejsce dwa spotkania z twórcą (godz 13.00 i 16.00). Piotr Mularuk odpowiadał na pytania mieszkańców Krosna i przyjezdnych gości, a także wyjawił im pewne sekrety filmu. Okoliczni byli bardzo ciekawi dlaczego reżyser wybrał akurat ich miasteczko do nakręcenia Yumy. Pan Piotr wyjaśnił, że to ze względu na malownicze skarpy, śliczny 'wąwóz', urokliwe uliczki i magiczną wręcz urodę terenów nadrzecznych. Miejsca idealnie wpasowały się w klimat filmu.
Na spotkaniach atmosfera była dość dziwna. Ludzie z jednej strony cieszyli się, że ktoś zainteresował się ich życiem i pozwolił im uczestniczyć w czymś nowym i interesującym (wielu mieszkańców przychodziło na plan, statystowali, pomagali, opowiadali swoje przeżycia z czasów jumy), z drugiej jednak obawiali się tego w jaki sposób zostaną przedstawieni w filmie.
Na drugim spotkaniu (godz 16.00) doszło nawet do nerwowej sceny, gdy młody mężczyzna zaczął się zachowywać w sposób niegrzeczny, mianowicie przerywał artyście w pół słowa i wyrażał swoje opinie o jumaniu i tego „jak to było naprawdę”. Reżyser wybrnął jednak perfekcyjnie z trudnej sytuacji. Problemem młodego mężczyzny zdawał się być fakt, że film opowiada historię bardzo mu bliską, historię jego zmarłego kumpla. Wtedy Pan Piotr postanowił wyjaśnić wszystkim pewną kwestię.
„Postaci są zbudowane z wielu osób i ich historii, nie jest to jeden konkretny człowiek. To nie jest kalka. Bardzo dużo sytuacji jest wymyślonych. Prawie wszystko jest fikcją, choć niektóre myśli są zapożyczone.”
Pan Piotr poprosił również ludzi, by nie brali jego filmu do siebie, by po prostu obejrzeli go tak jak oglądają jakikolwiek inny film w kinie (np. Jamesa Bonda). Atmosfera trochę się po tej wypowiedzi rozluźniła i kolega 'dres' przestał się udzielać. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Przed 18.00, gdy spotkanie dobiegło końca, ludzie udali się do kina. Wszystkie miejsca, co do jednego, były zajęte, a przed wejściem tłoczyli się ci, którzy mieli jeszcze nadzieję kupić bilety.
Na chwilę przed seansem Piotr Mularuk zaprosił gości (a była wśród nich śmietanka towarzyska, m.in. burmistrz Krosna – pan Marek Cebula) na projekcję Yumy.
Zapadła cisza, wszyscy czekali w skupieniu i film się zaczął. Ze starych głośników popłynęły pierwsze dźwięki, stary projektor rzucił światło na stary ekran. Ludzie westchnęli, pewnie przypomniały im się czasy świetności tego nieczynnego już od ośmiu lat kina, czasy ich młodości, czasy jumy. Publiczność reagowała na film bardzo entuzjastycznie. Były fale śmiechów i wzruszeń, chwile grozy i zachwytów. Faktem jest, że ludzie reagowali czasami w innych momentach niż ci na festiwalu Dwa Brzegi, w Kazimierzu Dolnym, czy na premierze w Warszawie, ale ogólnie film się bardzo wszystkim podobał. Został nagrodzony burzą oklasków, a ludzie podchodzili po projekcji do reżysera ze łzami w oczach, dziękowali i mówili:
„To nie fikcja, tak było naprawdę. Sam/sama byłem/łam na granicy i widziałem/łam takie akcje!”.
Pokaz, który był jednym z ważniejszych, jeśli nie najważniejszym (bo twórca wrócił do źródła) wypadł wyśmienicie. Jumacze i ludzie pamiętający jumę zgodnie stwierdzili:
„Super film! Tak było.”
Burmistrz Krosna Odrzańskiego i reż. Yumy
przed kinem, w którym odbyła się przed premiera.
Po premierze, my (jako FC Yuma) i burmistrzowie z obstawą udaliśmy się do naszego hotelu na oficjalną kolację i mniej oficjalne picie. Jedzenie było wyśmienite. Alkohol wyborny. Towarzystwo doborowe. Imprezka całkiem przyjemna. Koło pierwszej wszyscy się zmyli, a my zwinęliśmy kilka butelek winka i uciekliśmy na 'imprezę na strychu'. Piliśmy jakoś do czwartej, po czym poczołgaliśmy się, każdy do swojego łóżka. Rano w planach mieliśmy zwiedzanie.
Wstaliśmy skoro świt (jakoś po dziewiątej) i po szybkim śniadanku udaliśmy się 'Śladami Zygi'.
balkon Majki
klatka schodowa w domu Majki
scena z Adaśkami i dżinsami
prowadzenie Niemca przez Zygę i Bajadere
podwórko i okno Zygi, scena z czerwonym kabrioletem
cukiernia Zygi (to żółte po lewej)
scena: Zyga, Ernest i Opat
kościół, który pojawia się w wielu scenach
Adaś (w czerwonej koszulce), wierny pomocnik przy kręceniu filmu.
- 'Spierdalać! Nie będzie mi tu żaden Niemiec jeździł!' - powiedział chłopiec widząc samochód na niemieckich numerach. Mnie i Olę zamurowało. Piotrek akurat rozmawiał przez telefon, który cały dzień dzwonił. Cały. K*rwa. Dzień. Bez. Przerwy.
(A to gratulacje. A to powiadomienia o recenzjach, które wyszły. A to więcej gratulacji. A to informacje o spotkaniach. A to jeszcze coś tam.)
dom Zygi, widok z ulicy
bar 'Bocian'
hotel, w którym mieszkała ekipa, kręcąc film.
W tle widać tereny, gdzie była kręcona scena jak Zyga jedzie na rowerze (scena otwierająca film).
Inne zdjęcia z Krosna:
garaż z wyciętych scen (tu miał być warsztat Młota)
Nasze sweet bileciki:
Plakat, już we Wrocławiu.