niedziela, 5 października 2025

Różowa Pełnia

Wyszłam na spotkanie z Nim. Chłodne nocne powietrze sprawiło, że przeszedł mnie przyjemny dreszczyk. Czekał na mnie. Gdy go zobaczyłam delikatny uśmiech wpełzł mi na usta. Otaczała Go chłodna, błękitna aura. Było w nim coś tajemniczego, jakby nigdy nie pokazywał się całego. Szłam w jego stronę powoli, a on zalotnie chował się i pojawiał, ciągle oddalając. Bawił się ze mną. W Jego sposobie bycia było coś hipnotyzującego. Szłam za Nim... a może do Niego? Przyciągał mnie swym magnetyzmem. Delikatny powiew rozwiał moje włosy, muskając czule szyję i dekolt, opadając na twarz, a ja wyobrażałam sobie, że to on mnie dotyka. Chyba zauważył moją reakcję, bo zwolnił, pokazał się i jakby mówiąc: "chodź do mnie, Mała". Więc podeszłam. Stałam teraz na wprost Niego, zadzierając głowę do góry by spojrzeć mu w twarz. Jego usta w półuśmiechu, spojrzenie łobuza. Pragnęłam go. Moja skóra pokryta gęsią skórką, lekka sukienka powiewała na wietrze, opinając moje zgrabne ciało. Moje bose stopy czuły chłodną trawę i kropelki rosy, które się na niej zebrały. Lekka mgła wznosząca się powoli zasłaniała już moje stopy, kostki, łydki, kolana. Znikałam w niej powoli, nie zdając sobie z tego sprawy. Byłam wpatrzona tylko w Niego, a świat przestał istnieć, czas przestał płynąć. On rozpalał mą duszę, pieścił zmysły nie dotykając mnie jeszcze, nie wypowiadając ani słowa. Mimo to wyraźnie słyszałam "chodź do mnie". Więc poszłam. Zrobiłam krok w przód i... spadłam z przepaści, skrytej we mgle. A miałam polecieć. Miał mnie przyciągnąć. Tak jak przyciąga oceany. Miałam być przypływem bez odpływu. Miałam zbliżyć się do Niego już na zawsze, by żadne z nas nie czuło już nigdy samotności. Spadałam i spadałam, w mojej głowie nagle pojawiło się oczywiste spostrzeżenie "dzisiaj jest Pełnia Różowego Księżyca", noc miłości i nowych początków. A dla mnie... końca? W tym momencie poczułam chłodną taflę pod stopami, nabrałam szybko powietrza, zamknęłam oczy i zniknęłam pod falami. Nastała cisza. Nicość. Nic się nie działo. Po chwili odważyłam się pomyśleć. Żyłam. Moje ciało otaczała szczelnie słona ciecz. Czułam prąd, unoszący mnie w nieznanym mi kierunku. Otworzyłam powoli oczy i zobaczyłam przed sobą ciemność. Rozejrzałam się na boki i w dół, nic tylko ciemność. Wtedy spojrzałam w górę. Powierzchnia była daleko. Strumienie chłodnego światła oświetlały mi drogę. To znowu On, wołał mnie do siebie. Światło załamywało się na powierzchni fal, tworząc piękne mozaiki. Płynęłam i płynęłam, aż zaczynało mi brakować tchu. W mojej głowie pojawił się głosik "nie dasz rady". Dam radę. Przyspieszyłam swoje ruchy i po chwili łapczywie łapałam nocne powietrze w płuca. A On zadowolony patrzył na mnie z góry, z aprobatą, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz mała? Zwątpiłaś we mnie, ale chciałem ci coś pokazać. Ze mną nie stanie ci się nic złego". Rozejrzałam się dookoła wątpiąc. Brzeg był daleko, ledwo widoczny zza wysokich fal, woda była zimna. Drżałam, nie wiedziałam czy z emocji, czy z chłodu. Za długo w niej na pewno nie przeżyję. Musiałam płynąć w stronę brzegu. Odwróciłam się więc i spojrzałam na Niego przelotnie, po czym odwróciłam się i zaczęłam płynąć w stronę brzegu. Po chwili jednak straciłam skały i plażę z oczu. Był odpływ. Prąd zabierał mnie coraz dalej i dalej od domu. 
- Nie chcę umierać - wyszeptałam. 
"To nie umieraj" pomyślał w moich myślach on. Spojrzałam na niego ponownie. 
- Co teraz? - zapytałam tracąc nadzieję. 
"Połóż się na plecach, poczuj siebie, poczuj ocean, poczuj moje światło, zobacz jak pięknie mieni się świat. Odpocznij. Postaraj się być jednością ze mną. Dasz radę, Mała." 
Tak też zrobiłam. Co miałam do stracenia? Położyłam się na wodzie, czułam jak fale kołysają mnie czule, jak światło ogrzewa moje wychłodzone ciało, patrzyłam na miliardy brylancików, którymi mienił się ocean i miliardy, którymi mieniło się nocne niebo. Pośrodku tego wszystkiego był On. Patrzył na mnie czule. Mimo mojej tragicznej sytuacji poczułam się odprężona, spokojna, bezpieczna. Nie wiedziałam ile czasu minęło, ale w pewnym momencie zrobiło mi się ciepło. Poczułam Jego dłonie chwytające mnie stanowczo, Jego silne ramiona obejmujące mnie, Jego oddech na mojej twarzy. "Przyszłaś do mnie, Maleńka. Teraz już na zawsze będziemy razem." Jego głos tak wyraźny w mojej głowie, odbijał się echem, jak zacięta płyta, niosąc spokój, ukojenie i bezpieczeństwo. Byłam Jego. Poczułam, że wyciąga mnie z wody, zabiera do siebie. Był taki przystojny. Jego męskie rysy, srebrne włosy, hipnotyczne oczy... 
- Hej... - usłyszałam jakiś głos z oddali. Nie, tylko mi się wydawało. 
"Moja Maleńka, jak dobrze, że już jesteś." 
- Hej. - usłyszałam dziwny głos ponownie, jakby bliżej tym razem. 
"Bez Ciebie było tak zimno. Teraz jesteś już moja." Szeptał mi we włosy Księżyc. 
- Hej! - usłyszałam po raz kolejny i poczułam znowu chłód. 
"Nie odchodź... zostań ze mną" głos w głowie nadal odbijał się echami, obiecywał ciepło, chociaż teraz coraz ciszej i ciszej... 
- Hej! - tym razem głos był zaraz przed moją twarzą, poczułam czyjeś ciepłe dłonie na moich ramionach, którymi mężczyzna potrząsał, a chłód w pełni wdarł się do mego wnętrza. Otworzyłam, jak się okazało, zamknięte wcześniej oczy i zobaczyłam go. Nie wyraźnie, stał pod światło. Był postawny, miał ciemne włosy opadające mu na twarz, ciemne oczy i zmartwiony wyraz twarzy. Zamrugałam kilka razy, próbując przyzwyczaić się do światła. Rozejrzałam się ostrożnie. Byłam na niewielkiej żaglówce. Puścił mnie i odszedł krok w tył. 
- Kim jesteś? - zapytałam. 
- Kim ja jestem? Kim ja jestem... Kim ty jesteś i co robisz w morzu, tak daleko od brzegu? Jesteś jakąś syreną? - powiedział jednym tchem. Popatrzyłam na niego i... wybuchnęłam śmiechem. 
- Syreną?! - wydusiłam z siebie w końcu, widząc jego skonsternowane spojrzenie i śmiałam się dalej, aż łzy leciały mi z oczu. Jego mina zmieniła się powoli i też zaczął się śmiać, drapiąc się zawstydzony za uchem. Wyglądał uroczo. W końcu opanowaliśmy się, śmiech ucichł. 
- Jestem Lunilecta. Tak wiem, dziwne imię. Matka kochała księżyc, uważała, że jestem stworzona dla niego. 
 - A co tu robisz? Wypadłaś z łodzi? Nie widziałem w okolicy innych łodzi. 
Czy mam mu powiedzieć, że spadłam ze skarpy, bo mnie księżyc zawołał? Pomyśli, że jestem wariatką. W sumie słusznie. Nie. Nikomu tego nie powiem. 
- Spadłam ze skarpy i wpadłam do wody. Była mgła i nie zauważyłam, że skończył się ląd. Tutaj przyniósł mnie prąd - jest odpływ. 
- Ma to sens. Tylko co robiłaś w nocy na skarpie? Na pewno nie mogłaś w tej wodzie być od wieczora, zamarzłabyś. 
- Nie wiem ile byłam w wodzie, ale nie. Lubię spacery nocą. Uwielbiam ten spokój, ciszę, chłodne nocne powietrze na skórze i nocne niebo. 
- No dobra, wierzę ci. Pozwól, że odwiozę cię na brzeg, ale najpierw poczekaj tutaj. 
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i schował pod pokładam. Po chwili wrócił, w rękach trzymając koc i kubek z ciepłym parującym wywarem. Okrył mnie kocem i podał kubek w zmarznięte dłonie. 
 - Czy teraz powiesz mi kim ty jesteś i co tu robisz? Jak mam zwać mego wybawcę? - powiedziałam nadal szczękając z zimna zębami, chociaż herbata w moich dłoniach pomagała. 
- Jestem Erik, przez i. Tak jak ty lubię nocne niebo i tę ciszę - tylko fale obijające się o łódź i o odległe skały. 
- Jak mogę ci się odwdzięczyć za uratowanie mi życia? - zapytałam szczerze. 
- Nie musisz mi się odwdzięczać. Na morzu trzeba sobie pomagać. - powiedział zakłopotany. 
- Nie muszę, ale chcę - odpowiedziałam cicho. Było mi głupio, że tak nieodpowiedzialnie się zachowałam, dopiero docierało do mnie jak blisko śmierci byłam. Zerkałam na księżyc i zastanawiałam się co mi odbiło. Erik zastanawiał się chwilę, po czym w końcu powiedział: 
- Chciałbym, żebyś popłynęła ze mną w weekend na dłuższą wyprawę. 
- Hahaha! - zaśmiałam się szczerze - miałam ci się odwdzięczyć, a nie nadużywać twojej dobroci. - Weekend na żaglówce brzmiał bajecznie. 
- Dobroci? Samem trudno obsługiwać te wszystkie liny - powiedział z chochlikami w oczach - nie będziesz siedzieć tak jak teraz, pomożesz mi żeglować. 
 - Ale ja nie umiem żeglować - odpowiedziałam zawstydzona. 
- To nie jest trudne. Będę ci mówił co masz robić. 
- W takim razie zgoda. Ay ay kapitanie! 
Razem wybuchnęliśmy śmiechem. Gdy dopłynęliśmy na brzeg chciałam oddać mu koc, lecz on nalegał bym go wzięła. Zacumował łódź i odprowadził mnie do domu. Całą drogę rozmawialiśmy, a pod drzwiami trudno było się rozstać. Jednak dzisiejsze przeżycia dawały mi się w kość, gdy zaczęłam ziewać pocałował mnie w dłoń i wykonując śmieszny gest jakby trzymał kapelusz pożegnał się. Okazało się, że mieszka kilka wiosek dalej, a samochód miał zaparkowany niedaleko, koło przystani. Podałam mu swój numer telefonu i umówiliśmy się na piątek po południu. 
Randka z księżycem, skończyła się prawdziwą randką z przystojnym brunetem, który jak się później miało okazać, zostanie moim przyszłym mężem i ojcem moich dzieci. Może kiedyś mu opowiem o księżycu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz