|Metallica - Enter Sandman
Pewnego razu, na pewnej zaspie, znajdującej się na pewnej plaży, leżało sobie pewne ziarnko piasku. Nazywało się Zbychu.
Zbychu był dość młodym ziarnkiem. Liczył sobie coś koło 190 lat. Powstał odłamując się od większego kawałka kamienia. No dobra. Sam nie odpadł. Pomogły mu trochę mróz i woda. Odpadł jednak głównie dlatego, że bardzo mu na tym zależało. Jego dewizą życiową, odkąd tylko pamiętał (czyli odkąd stał się samodzielnym ziarnkiem piasku), było hasło:
Jeśli czegoś bardzo chcesz
(i będziesz o tym cały czas gadał),
na pewno to dostaniesz.
I coś w tym rzeczywiście było. Zbychu bardzo chciał dostać się do morza. Marzył, by zostać uniesionym przez fale, by pluskać się z morskimi stworzeniami i by patrzeć jak promienie słoneczne załamują się pod powierzchnią. Przez ostatnie 190 lat osiągnął już całkiem sporo. Spłynął rzeką w gór, później przyczepił się do mewy i w końcu osiadł na plaży. Brakowało już tylko kilka metrów. Wystarczyło stoczyć się z zaspy. Zbychu tak długo się starał, aż w końcu mu się udało. Niestety stoczył się nie do morza, a do dziury wykopanej w międzyczasie przez dzieciaki i został w niej zasypany przez przypadkowego przechodnia gamajzę. Ziarnko nie traciło wiary. Wiedziało, że w końcu kiedyś się stamtąd wydostanie. Miało wiele szczęścia. Kilka dni później jakiś inny dzieciak, znalazł dziurę i postanowił ją pogłębić. Tym sposobem Zbychu znalazł się znów na powierzchni.
- Gdyby tylko udało mi się przyczepić do chłopaka - wyszeptało ziarenko i wkrótce nadarzyła się okazja. Przyklejony do kąpielówek, zmierzał już w stronę wody. Dziecko opłukało zabawki i zanim ziarenko zdążyło się zorientować, już odbiegało od morza, w stronę miasta. W ostatnim momencie Zbychu zobaczył jeszcze jak silny podmuch zdmuchuje piasek z zaspy, na szczycie której był jeszcze kilka dni wcześniej, do morza.
- Damn it! - krzyknął Zbychu i trafił do pralki. Później suszenie, jakieś wstrząsy i wrzucono go do ciemnego miejsca. Nie wiedział ile tam przeleżał, przysnął sobie.
Obudził się, wraz z pojawieniem się światła. Silne promienie słoneczne odbijały się od niego i wprawiały jego krystaliczne ciało w migotanie. Rozejrzał się dookoła. Był wśród drzew. Powietrze było czyste i świerze. Był nad jeziorem. Daleko od morza. Inaczej tu pachniało. Musiał się znaleźć w górach. Wrócił tam skąd przybył. Tyle starań i straconego czasu poszło na marne.
-Fuck, fuck, FUCK! - pomyślał wkurzony Zbychu, a później zaczął mamrotać - macia facia, kurwa burba, chujnia mujnia, jebie ciebie, chuj ci w oko głupia pizdo (itd itp)
- Cała ta podróż, tyle starań! chuj chuj CHUJ! tyle lat straconych i DUPA! bez takich, kurwa! - mamrotał dalej.
Jednak po jakimś czasie się trochę uspokoił.
- Nie poddam się, o nie! Za pierwszym razem prawie mi się udało, za drugim już na 100% osiągnę sukces! Na pewno tu gdzieś jest jakaś rzeka. Muszę zapytać kogoś o drogę.
Jak pomyślał, tak i zamierzał zrobić. Dzieciak założył galoty, a piasek czekał. Gdy wszedł do wody, ziarnko odczepiło się od jego gaci i zaczęło opadać na dno, na zwiady.
- Czy jest tu gdzieś jakaś rzeka? - krzyknął Zbychu.
- Czy jest tu gdzieś jakaś rzeka? - krzyknął Zbychu.
- Nie ma -usłyszał w odpowiedzi.
- Jest - odezwał się inny głos z głębi. Brzmiał jakoś dziwnie.
- Gdzie? - zapytał Zbychu, a echo jego pytania odbiło się od dna.
- Kilka metrów za lasem - odpowiedział ten sam dziwny głos z głębi.
- Skąd wiesz?
- Bo stamtąd przybyłem... -manierę też miał dziwną ten głos. Tak jakby sam sobie echo dopowiadał. - jak chcesz to ci pokażę - dopowiedział głos po chwili ciszy.
- Aha - odparł Zbychu, zaczekał chwilę nasłuchując echa, jednak się nie doczekał i w końcu zasmucony, bo w sumie fajne było to echo, odparł - to chodźmy.
Gdy tylko to powiedział, nadeszła okazja. Człowiek przepływał akurat w okolicy. Zbychu złapał się go mocno. Znów udało mu się przykleić do kąpielówek.
- Jesteś? - zapytał nowego przyjaciela, przewodnika.
- No - odpowiedziało echo, po czym wymamrotało już normalnym głosem starej zrzędy - stopy są całkiem wygodne, pod warunkiem, że się siedzi na wierzchniej stronie.
- Zbychu - powiedział Zbychu.
- Co Zbychu? - odpowiedziała zrzęda.
- Jestem Zbychu. Nazywam się Zbychu - wyjaśnił Zbychu.
- A, ok - odpowiedziała zrzęda, po czym dodała echem - Ja Stachu. (pauza i jakby wahanie) Być. - po czym zrzęda dodała - O, jesteśmy na miejscu.
- To nie jest rzeka - powiedział niepewnie Zbychu.
- Wiem - powiedziała zrzęda, której chyba już się znudziło bycie echem.
- Co?!
- Kłamałem. Tu nie ma rzeki. Trzeba się było słuchać za pierwszym razem. Jak normalne ziarnka mówiły, a nie jakiegoś echa się słuchasz.
- Po co kłamałeś?
- Dla fanu. Dla zabawy, znaczy się. Zobaczyłbyś swoją minę! Właśnie po to. - zrzęda zamieniła się w irytującego klauna. Śmiała się teraz do rozpuku.
- Co?! Przecież siedzisz na stopie. Nie widzisz mnie.
- Bu-u-u! - powiedziało echo zza fałdki materiału.
Zbychu podskoczył z przerażenia i ledwo się utrzymał na gaciach.
- To wcale nie jest śmieszne - odpowiedział wściekły, bliski płaczu Zbychu - jesteś głupim głupkiem. Na dodatek jesteś niesamowicie przewidywalny i złośliwy. Ograniczony dupek! Nic nie wiesz o życiu i masz w głowie papkę. Jesteś nieodpowiedzialny i na tym właśnie polega różnica miedzy nami. Twoja arogancja zamyka ci mózg i zatacza koła! Idź i umrzyj! Ale znaj łaskę Pana! Wybaczę Ci pod jednym, jedynym warunkiem. Zostań moim sługą! - Zbychu paplał sobie w najlepsze i sam się nakręcał.
Stachu już od jakiegoś czasu go nie słyszał, bo odczepił się gdzieś na granicy plaży i wygrzewał się teraz w promieniach słońca. Pomyśleć by można było, że Zbychu się w końcu połapie, ale zamknął się dopiero, gdy człowiek strzepnął go przez przypadek, drapiąc się po jajach. Zbychu wylądował na ściółce. Daleko od wody, nie mówiąc już o morzu. (!) Oddalił się od czegoś co prawdopodobnie było najbliższą rzeczą do jego marzeń. (!) Mógł przecież na jakiś czas zostać w tym czystym, górskim jeziorze i zobaczyć jak będzie. Odpocząć trochę, nabrać sił i może kiedyś jeszcze spróbować dostać się nad morze, gdy pojawi się ku temu okazja. Może (na pewno) nie było mu dane dostać się do morza (i nigdy tam nie trafił, mówię to ja - wszechwiedzący narrator)? Miał kilka szans, ale nazbyt się spieszył, nie przemyślał wszystkich możliwych opcji i... po prostu miał pecha. Biedny Zbychu.
Stachu już od jakiegoś czasu go nie słyszał, bo odczepił się gdzieś na granicy plaży i wygrzewał się teraz w promieniach słońca. Pomyśleć by można było, że Zbychu się w końcu połapie, ale zamknął się dopiero, gdy człowiek strzepnął go przez przypadek, drapiąc się po jajach. Zbychu wylądował na ściółce. Daleko od wody, nie mówiąc już o morzu. (!) Oddalił się od czegoś co prawdopodobnie było najbliższą rzeczą do jego marzeń. (!) Mógł przecież na jakiś czas zostać w tym czystym, górskim jeziorze i zobaczyć jak będzie. Odpocząć trochę, nabrać sił i może kiedyś jeszcze spróbować dostać się nad morze, gdy pojawi się ku temu okazja. Może (na pewno) nie było mu dane dostać się do morza (i nigdy tam nie trafił, mówię to ja - wszechwiedzący narrator)? Miał kilka szans, ale nazbyt się spieszył, nie przemyślał wszystkich możliwych opcji i... po prostu miał pecha. Biedny Zbychu.
Jednak nie powinno nam być go szkoda, bo jest tylko zarozumiałym, samolubnym ziarenkiem piasku, które utknęło już na zawsze w lesie, w górach, z dala od swojego celu i bez szans na jego spełnienie.
(Ha! Ha! Ha!)
- W sumie to mi nie zależy. Tak naprawdę nigdy nie chciałem wpaść do morza. Morze jest bez sensu - pomyślał jeszcze Zbychu, leżąc na grubej warstwie mchu bez jakiegokolwiek kompana do rozmowy, a później z wściekłości się rozpadł na miliony mniejszych kawałeczków, każdy z nich równie zarozumiały jak pierwowzór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz